Stacja I.

Pan Jezus na śmierć skazany.

Zaparliście się Świętego i Sprawiedliwego, a wyprosiliście ułaskawienie dla zabójcy. Zabiliście Dawcę życia… (Dz 3,14-15)

Skazanie Boga na śmierć rozpoczyna się w każdym z tych licznych momentów, w których zaczynam  – choćby na chwilę – udawać, że On mnie nie dostrzega. Zamykam, oczy duszy – niczym małe dziecko, które schowane pod kołderką wyobraża sobie, że jak się zakryje z głową i zamknie oczy, to zniknie – i dopuszczam do siebie słodko kuszącą myśl o grzechu. Co prawda sumienie rozpocznie rozpaczliwą walkę o prawdę na temat tej sytuacji, ale odbieram ją jako nic nie wnoszące zadawanie mi bólu. Prawdy nie zaneguję, ale znowu udam, że ona mnie nie widzi, że chwilowo wypadłem z pola jej zainteresowania. I wtedy dopuszczę kolejną myśl o grzechu. I jeszcze jedną. I następną. I że – te słynne i chyba ulubione słowa szatana: “Nic się nie stanie…”

A jednak coś się dzieje.

Zdrada, lenistwo, cudzołóstwo, obżarstwo i pijaństwo, pycha, egoizm, zaślepienie… Listę można ciągnąć. A pod tą masą obrzydliwości zabita boża łaska. I to wszystko we mnie. I może też w tobie.

Bóg zabity w duszy ludzkiej pozbawia tę duszę wszelkiej siły witalnej, sprawiając, że staje się ona niczym zmarły Łazarz z Betanii:

Już cuchnie, bo jest tu czwarty dzień. (J 11,39)

System duchowego zakłamania jest jednak tak wielki, że smród rozkładu wnętrza nie robi wrażenia na władzach duszy. Wola jest sparaliżowana kolejnym pragnieniem rozkoszy czy korzyści związanych z grzechem, intelekt zaś produkuje argumenty na rzecz trwania w morderczej symbiozie ze złem.

Aż chce się zawołać za św. Pawłem:

Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku śmierci? (Rz 7,24)

Stacja II.

Pan Jezus bierze krzyż na swoje ramiona.

I wyprowadzają Go, aby Go ukrzyżować. (Mk 15,20b)

Drugi Ewangelista zwykle opisuje wydarzenia Męki używając czasu przeszłego, tu jednak używa czasu teraźniejszego. To tak, jakby Pan, w wiecznym “teraz”, był nieustannie prowadzony na śmierć.

Owo “wyprowadzenie” zostało oddane greckim słowem εξαγουσιν (eksagousin), które Stary Testament (i znowu w czasie teraźniejszym) używa tylko raz jeden – w księdze Ezechiela:

Oto jednak zostanie w niej resztka, którą wyprowadzają (εξαγουσιν – eksagousin) – synowie i córki. Oto oni wyjdą do was i zobaczycie ich drogę i czyny, a wy będziecie pocieszeni z powodu tego nieszczęścia, które sprowadziłem na Jerozolimę – wszystkiego, co sprowadziłem na nią. (Ez 14,22)

Resztka ocalonych jest wyprowadzana z niewoli babilońskiej, owego nowego Egiptu, synonimu dopuszczonego przez Stwórcę zniewolenia grzechem. Chrystus zaś – nowa Reszta –  jest prowadzony z pretorium Piłata, miejsca niesprawiedliwości i tchórzostwa na Golgotę, miejsce ukrzyżowania. Czy aby na pewno? Tak naprawdę przecież Jezus jest wyprowadzany przez swego Ojca do miejsca wiecznej chwały, “miejsca odpoczynku”, jak powie autor Listu do Hebrajczyków, a Golgota i grób w ogrodzie są tylko krótkimi przystankami. Napisałem, zgodnie z biblijną intuicją, “wyprowadzany”. Tak. Każdy z uczniów Chrystusa, który chce współtworzyć ową tajemniczą Resztę ze swym Mistrzem, w jakimkolwiek momencie dziejów świata by nie był, musi zostać wyprowadzony na drogę ku chwale. Przez krzyż.

Wróćmy na chwilę znów do proroctwa Ezechiela. Wolność wspomnianej tam Resztki zawiera się w śmierci Mesjasza. Los Resztki jest zapowiedzią losu Mesjasza. Wartość Resztki w oczach bożych jest równa wartości Mesjasza. I Resztka bowiem, i Mesjasz, dzięki swej wierności uzyskują obietnicę ostatecznego ocalenia – nie tylko dla siebie, ale także dla swego potomstwa. Reszta natomiast ocali “swoich synów i córki” (Ez 14,16)… Syn Boży, biorąc krzyż, oraz ustanawiając uobecniające Jego Mękę Misterium Ofiary i Uczty, ocala zastępy swych braci – czyli tych, którzy Mu uwierzą i będą pełnić wolę Ojca – po kres czasów.

Stacja III.

Pierwszy upadek Pana Jezusa.

Oto Ten został dany (dosł. leży), na upadek i powstanie wielu w Izraelu – oraz jako znak, któremu się sprzeciwiają. (Łk 2,34)

Choć grecki wyraz κειται (keitai) tłumaczy się na ogół jako “został dany”, to dosłowne brzmienie przemawia do mnie bardziej – mimo, że Symeon mówi tu o leżącym na rękach Matki Niemowlęciu.

Zakrwawiony Chrystus także leży pod ciężarem krzyża, pod ciężarem grzechów. Być może w tej scenie jeszcze bardziej jest znakiem miłości Boga do grzesznego człowieka – zbity, bezsilny, upodlony. Wielu potknie się o tego leżącego Skazańca i upadnie, “a upadek ich będzie wielki” (Mt 7,27). Wielu?

Może jeszcze inaczej. Sam się co i rusz potykam o Leżącego, o Sługę Pańskiego, który bardzo pragnie umyć mi nogi, potykam się o Jego Mękę, potykam się – bo o Niej zapominam. Za każdym razem doznaję rozdwojenia – chciałbym iść śmiało zacznij, bez upadków, a jednocześnie boję się, że kiedyś przyjdzie moment, gdy się już nie potknę i pójdę w nieodwracalne…

Najbardziej niezwykłe, a zarazem przedziwnie codzienne (jak codzienny może być mój i twój upadek) jest to, że to nie ja dźwigam Umęczonego z Jego patibulum, ale to On znajduje tyle siły – wiem, płynącej z miłości. On kocha i wie, że jest kochany przez Ojca! – aby mnie dźwignąć. A nie jest to takie proste…

I oto znów się zapatrzyłem w siebie, i znów się potykam, i znów padam jak kłoda obok Skazańca. I trudno mi wstać samemu, by iść z mrokiem w sercu, obojętnie, z wyuczonym chłodem, gdzieś przed siebie. Nie umiem tak chodzić. Nie mogę też udawać, że On tam nie leży.

Znak na moje życie.

Stacja IV.

Pan Jezus spotyka swą Matkę.

Wtedy przyszli do Niego Jego Matka i bracia, lecz nie mogli dostać się do Niego z powodu tłumu. (Łk 8,19)

Na drodze, którą szedł obarczony krzyżem Jej Syn, też pewnie nie mogła się dostać bliżej Niego. I też z powodu tłumu, owego niezliczonego motłochu wszystkich epok, który musi się nasycić widokiem krwawej miazgi. Dla tego tłumu oczy są jak usta, a pamięć jak bezdenny żołądek. Muszą spoglądać, zerkać, patrzeć, gapić się – jedni z lekko skrywanym wstrętem, inni bezczelnie i bezwstydnie. Jedni czekając ostatecznego upadku swej ofiary, sępim, cierpliwym, a jednocześnie pustym spojrzeniem pilnują ostatecznej godziny przejścia, aby ogłosić swoje spełnienie. Inni, z trudem chowają satysfakcję, jakby chcieli powiedzieć “a nie mówiłem”, ale się trochę bali tak ostentacyjnego okazywania swych myśli, być może przyzwyczajeni do permanentnego udawania, pełni pożądania krwi, ale zbyt tchórzliwi, by żyć nim na co dzień. Są i tacy, którym wyrzuty sumienia zamykają powieki, ale nic nie zrobią, aby ruszyć się z miejsca, będą stali niczym mury rozpadających się świątyń – aż wszystko runie ostatecznie i zakończy ich beznadziejną egzystencję. Jeszcze inni nadają impet motłochowi, są jego sercem i krwioobiegiem, wiecznie głodni, wiecznie spragnieni, wiecznie głośni, wiecznie pewni siebie – zapewne tacy sami, z identycznym rykiem durnego ego, będą zaludniali nieskończone przestrzenie Otchłani. Niektórzy zaś udają, że znależli się w tym tłumie przez przypadek, tylko przechodzili, tak naprawdę są przyzwoitymi ludźmi, same Weroniki i Szymony, a teraz to tak tylko, na momencik sobie popatrzą, czy to źle?

W ten sposób wszyscy się karmią i napawają widokiem zhańbionej ikony (podobieństwa Boga? podobieństwa człowieka?), aby tylko wiecznie głodny bóg ich istnienia, żołądek pożądania, choć trochę przestał domagać się strawy. Takie są – wtedy, na arenach czy ulicach, i teraz, w sieci, czy telewizji – jedyne igrzyska małodusznych…

Kłębiący się tłum wielorakich pożądań oddziela Matkę od Syna, skazując Go na samotność, a w Jej Przeczyste Serce wbijając miecze boleści – jeden za drugim.

A w tym tłumie – my.

Stacja V.

Szymon Cyrenejczyk pomaga nieść krzyż Jezusowi.

A gdy Go prowadzili, chwyciwszy jakiegoś Szymona Cyrenejczyka, który szedł z pola, włożyli na niego krzyż, aby go niósł za Jezusem. (Łk 23,26)

Królestwo Niebios podobne jest do skarbu ukrytego w roli, który człowiek znalazł, ukrył, uradowany odszedł, sprzedał wszystko, co ma, i kupił tę rolę. (Mt 13,44)

Scena z Szymonem z Cyreny wydaje się przeczyć słowom, jakie Pan wypowiedział nauczając:

Jeśli ktoś chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, weźmie swój krzyż na siebie codziennie i naśladuje Mnie. (Łk 9,23)

Szymon bowiem nie bierze swego krzyża, ale Jezusowy, nie czyni tego z własnej woli, ale zostaje pochwycony i niejako przymuszony do tej krwawej eskapady. Może właśnie dlatego możemy się w tym Szymonie odnaleźć. W końcu najczęściej bywa tak, że krzyż spada na nas znienacka, nagle, zastając nas nieprzygotowanych na mozolne uginanie się pod jego ciężarem. Zostajemy pochwyceni przez cierpienie, którego nikt nie zapraszał. Ktoś nam wkłada na ramiona ciężar, za którym nie tęsknimy. Czyjaś wola kieruje nasze kroki w stronę, w którą byśmy nawet nie pomyśleli, żeby iść. Zostajemy złapani, prowadzeni, przytrzymani i jedyne co możemy zrobić – a czego, z oczywistych przyczyn, nie mógł zrobić Szymon – to nadanie sensu naszej drodze krzyżowej.

Jak wiemy, z przekazów innych ewangelistów, człowiek z Cyreny, a przynajmniej jego synowie, zapewne odnaleźli głęboki sens owego przymusu w owo przedpołudnie jerozolimskie, podczas powrotu z pola. Odkryli w sytuacji trudnej, narażającej na zaciągnięcie rytualnej nieczystości w przeddzień święta Paschy, palec boży. Szymon mógł zrozumieć, że za rękami żołdaków i ich wolą, kryłą się inna Wola, ta, która kazała Skazańcowi idącemu na Golgotę dźwigać krzyż.

Jest wielkim skarbem, podobnym do tego, jaki odnalazł na polu bezimienny kupiec z Pańskiej przypowieści, odkrycie w przymusie codzienności, w owych licznych sytuacjach, które stawiają nas pod ścianą, sensu głębszego, aniżeli ten, jaki narzucają nam emocje.

A może ów kupiec pochodził z Cyreny?