„Spieszmy się kochać ludzi…” – gdy słyszę ten cytat, mam poczucie sztampy i banału. Tym razem także. Gdy przedstawiciel środowisk rzemieślniczych w ten sposób rozpoczął pożegnanie swego długoletniego duszpasterza, pomyślałem, że będzie to jedno banalne przemówienie więcej.  Ale w pewnym momencie dorosłemu mężczyźnie załamał się głos. Resztę słów odczytał jakby przez łzy.

A potem płacząc żegnali swego proboszcza parafianie. I płakali.

A potem, usłyszałem słowa „wspólnota jest na wieczność”, jakie powtarzał zmarły swoim dzieciom duchowym, których gromadził i prowadził przez trzydzieści lat. Powtórzyli te słowa nad jego trumną, wierząc, że w wieczności miłość trwa.

I płakali.

Te słowa o wspólnocie na wieczność wróciły do mnie kilkadziesiąt minut później, gdy po zakończonym już pogrzebie przykryty wieńcami grób otaczał tłum ludzi w różnym wieku. Mimo skończonej liturgii trwała modlitwa. Pieśni płynęły jedna za drugą. W ten sposób dzieci żegnały na jakiś czas swego ojca. Nabrałem przekonania, że nie byłoby tych ludzi, ich rodzin, dzieci, wnuków, nie byłoby kapłanów, w pewien sposób pewnie nie byłoby też mnie – gdyby nie poświęcenie, determinacja i wiara tego jednego człowieka – ks. Wiesława Kwietnia.

Gdyby nie jego otwartość na Boga, jego „przeźroczystość” – jak wyraził się ks. Wojciech Bartkowicz we wstępie do homilii.

Pamiętam, jak ojciec Kwiecień opowiadał o początkach wspólnoty, którą swego czasu założył. O prześladowaniach, spadających na niego z tego powodu. O krzywych spojrzeniach i donosach kolegów księży. O niezrozumieniu, jakiego doświadczał. Wielokrotnie powtarzał – „Są ludzie, którzy nie rozumieją czym jest wspólnota, nigdy tego nie doświadczyli. Jeśli doświadczyłeś, to wiesz, że jest to dobre. Za tych, którzy nie wiedzą co to jest – trzeba się modlić.”

Wybór jakiego dokonał wydał owoc w postaci wspólnoty, która nosi dziś nazwę Kana Galilejska. Dziś już chyba trzecie pokolenie wzrasta w tym środowisku, zrodzonym z miłości jednego człowieka. Gdy o tym myślę wraca do mnie obraz rzeźby, jaka się znajduje na sarkofagu ks. Franciszka Blachnickiego w Krościenku. Z sarkofagu wyrasta drzewo, którego gałęziami i liśćmi są ludzie połączeni w jedną rodzinę – wspólnotę, będącą konkretnym doświadczeniem Żywego Kościoła. Tak właśnie – jak sądzę – jest w przypadku tych rodzin, czy kapłanów wrośniętych w dzieło zwane Kaną Galilejską. Tak właśnie chcę rozumieć i czuć Kościół.

Ludzie wrośnięci w Chrystusa poprzez posługę kapłana. Ludzie wrośnięci  w siebie, tworzący rodzinę Pańską –  nie tylko z nazwy, dekretu, nadania, ale z serca, z ducha (a może Ducha), z przyjaźni, z tej niezwykłej więzi, jaką tworzą dzieci i rodzice – nie tylko ci biologiczni. Wrośnięci nie na chwilę, nie na studencką młodość, nie na zabawę szczenięcych lat, lecz na życie całe, „na wieczność”, z pełną odpowiedzialnością za siebie nawzajem.

Niemożliwe? Trudne, to fakt, ale da się.

Można oprzeć się tym wszystkim „schematom” duszpasterskim, tym nieco sztucznie wykoncypowanym teoriom, tym psychologizmom kościelnym. Opowiadał ks. Kwiecień, że mu zarzucano, iż przywiązuje ludzi o siebie, bo wędrują za nim z parafii do parafii. Aż wreszcie Prymas Tysiąclecia nakazał mu objąć funkcję duszpasterza przy kościele św. Anny i zabrać tam ze sobą tych wszystkich, którym towarzyszy (albo, którzy mu towarzyszą) jako pasterz. A gdy został proboszczem parafii Nawiedzenia NMP w Warszawie, to przyszli tam razem z nim, znajdując trwałą przystań. I pewnie wielu zacnych kapłanów było zniesmaczonych takim funkcjonowaniem, i wielu zgorszonych, i wielu (załóżmy, że w dobrej wierze) na piśmie wyrażało swe oburzenie i niesmak na widok owych tłumów kręcących się wokół jednego księdza. Może niektórzy z nich stali na owym pogrzebie, obok trumny tego skromnego człowieka i patrzyli na tak liczne owoce jednego życia. Może pomyśleli…

Ojciec Kwiecień był bardzo pokorny. Pewnie nie chciałby i tego co tu wypisuję, i tych słów, jakie rodziły się w głowach na pogrzebie. Pewnie chciałby ukierunkować to wszystko na Boga. Pewnie rację miał pogrzebowy homileta, gdy chcąc uszanować życie zmarłego, po prostu dał jemu samemu szansę przemówienia niejako z wieczności. I tak słuchaliśmy homilii na Niedzielę Dobrego Pasterza sprzed kilku lat – czyż można bardziej dobitnie coś przekazać? Bo dobry pasterz daje przecież życie za owce…

Ale ks. Kwiecień mówił czasami o sobie, o swoich słabościach, o swoim nawróceniu, o swoim przezywaniu miłosierdzia Bożego, o swojej miłości do Słowa – wszystko tak, że stawało się piorunującym w swej prostocie świadectwem. Wszystko było podporządkowane miłości do kogoś drugiego, wszystko stawało się darem – również doświadczenie słabości. „Pamiętaj – powtarzał –  dzięki temu, co cię spotyka, także dziki twoim upadkom możesz zrozumieć innych. Nie osądzisz ich pryncypialnie. Możesz współczuć.”

Nie odrobiłem jeszcze tej lekcji…

Nie zrobiłem wielu rzeczy, które należałoby. Zabrakło jeszcze wielu słów, jakie należałoby wypowiedzieć. Wielu pytań nie zadałem. Zabrakło owego: „dziękuję, Ojcze”.

Dopiero w wieczności.