Poniedziałek, 13 VI 2011 r.
I CZYTANIE Dz 1, 12-14 Gdy Jezus został wzięty do nieba, Apostołowie wrócili do Jerozolimy z góry, zwanej Oliwną, która leży blisko Jerozolimy, w odległości drogi szabatowej. Przybywszy tam, weszli do sali na górze i przebywali w niej: Piotr i Jan, Jakub i Andrzej, Filip i Tomasz, Bartłomiej i Mateusz, Jakub, syn Alfeusza, i Szymon Gorliwy, i Juda, brat Jakuba. Wszyscy oni trwali jednomyślnie na modlitwie razem z niewiastami, Maryją, Matką Jezusa, i Jego braćmi. EWANGELIA J 19, 25-27 Słowa Ewangelii według św. Jana. Obok krzyża Jezusa stały: Matka Jego i siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa, i Maria Magdalena. Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: „Niewiasto, oto syn Twój”. Następnie rzekł do ucznia: „Oto Matka twoja”. I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie.Dlaczego, mimo że patrzę na powyższe fragmenty i wczytuję się w nie z całą mocą, wydaja mi się one odległe o lata świetlne ode mnie i mojego życia. Cóż z tego, że wtedy, dwa tysiące lat temu, Matka Jezusa weszła wraz z uczniami Swego Syna, który właśnie wstąpił na prawicę Boga, do sali na górze? Cóż dla mnie z tego? Ja intelektualnie wiem, że Ona jest moja Matką, wiem, że jest Matką Kościoła, wiem, że czuwała przez pięćdziesiąt dni w Wieczerniku z Apostołami. Wiem. Ale co z tego wynika dla mnie?
Jan Dobraczyński, w przepięknej książce „Listy Nikodema” tak wyobrażał sobie chwile spędzone na tej wielkiej modlitwie w Sali na górze:
Zjedliśmy wieczerzę i znowu powróciliśmy do modlitw. To Ona nas wezwała. Żądała od nas dziś więcej niż któregokolwiek innego dnia. Sen czepiał się powiek, lecz przemagaliśmy go ze wszystkich sił. Chórem odmawialiśmy psalmy. Raz po raz powracaliśmy do modlitwy, której On nas nauczył. Powtarzaliśmy „Przyjdź Królestwo Twoje…” To Królestwo powinno było chyba nadejść razem z Pocieszycielem. Noc przelatywała nad głową równie ciężka jak wtedy noc Paschy. Znowu była to noc zmagań. „Mocujemy się – myślałem – jak Jakub z Aniołem i jak On, gdy samotny mocował się ze swym Ojcem. Tylko że byliśmy jedynie ludźmi… Nawet Ona, Matka Bożego Syna, była człowiekiem.” Trwaliśmy sami… Czy jednak naprawdę byliśmy sami? Było nas w izbie kilkunastu ludzi modlących się w zapamiętaniu, lecz nasza nędzna, chwilami przechodząca w senne mruczenie modlitwa zdawała się narastać tysiącem głosów, jakby się jeszcze ktoś koło nas modlił. Mimo to nigdy w ciągu tych dni nie modliliśmy się tak źle. Odmawialiśmy psalmy ostatkiem sił i uwagi. Co chwila któryś z nas zaczynał drzemać. Chybotał się, prawie padał. Kolana paliły. Każda kruszyna pyłu wżerała się w nie na kształt ostrego szpikulca. Ta noc wydawała się nie mieć końca. „Czyż do rana – buntowałem się – będziemy się tak modlili?” Niecierpliwie, prawie gniewnie podnosiłem na Nią oczy. Ale Ona wciąż po jednym psalmie podsuwała drugi. Widząc nasze pobladłe z wysiłku twarze zachęcała uśmiechem: „Jeszcze, dzieci, jeszcze trochę… Wytrwajcie!”
Powracaliśmy do naszego mamrotania, rzucaliśmy się w modlitwę niby w rzekę, której brzeg jest daleki. Po takim wysiłku nie pozostaje już w człowieku nic, jakby wydarł z siebie wszystko, wylał całą krew. Blask lamp zszarzał. Znikał przyduszony gaśnikiem dnia. Czerń przestawała być czernią. Aż w końcu pierwszy promień słońca padł na mur. Był słaby, łagodny i różowy, ale z każdą chwilą potężniał jak roślina, która uczepiła się wilgotnego płata ziemi. Rósł w moc, w jasność, w złocistość. Modliliśmy się ciągle. ściana przed nami zdawała się płonąć. Żarzyła się i biła w oczy falą blasku. Powieki piekły. Byłem u krańca sił. Opuściłem rękę i wsparłem się o ziemię czubkami palców. Kolana wydawały mi się raną; jakby nogi były ucięte i trzeba było stać na krwawych kikutach.
Nagle Maryja wyprostowała się, podniosła głowę, rozwarła ramiona. Była w tej chwili jak arcykapłan, gdy składa ofiarę i czeka na ogień, który spadnie z góry, by dar pochłonąć. Coś mówiła cicho. Przerwaliśmy modlitwę. Jak urzeczeni patrzyliśmy na Nią. I wtedy…
Coś runęło między nas.
A przecież teraz jest ze mną podobnie. Mam dość czuwania, trudno mi uwierzyć w siłę tych „Jakubowych zmagań”. Nie umiem oddalić do końca strachu, jaki przypełza do serca i głowy. Przejmuje mnie doświadczenie samotności. Czyż nie potrzeba by było, aby Ona mnie wezwała? Czyż nie trzeba aby to Ona narzuciła mi swoje pragnienie? A może raczej wydobyła ze mnie moje własne „chcenie”, zepchnięte gdzieś do piwnicy duszy i przygwożdżone lękiem? Czyż nie trzeba, by to właśnie Ona, Matka Kościoła i Matka Chrystusa, zawezwała cały Kościół do modlitwy? Ten Kościół zapatrzony w nicość, zamknięty niewiarą, oderwany od swej historii, wykorzeniony z ziemi dającej życie – i dlatego tak boleśnie nieskuteczny? Czy nie trzeba Jej mocnego, choć pokornego głosu w naszym polskim Kościele?
Znowu czekaliśmy pełni napięcia – nie wiedząc, na co czekamy. Ona podjęła tym samym cichym, brzmiącym jak daleki śpiew głosem: – Urodziłam Nadzieję, urodzę znowu Miłosierdzie… Podtrzymam rękę, która nad wami zawiśnie… Wszystkiego możecie się ode mnie spodziewać… O wszystko możecie prosić… Jestem schodami, które praojciec Jakub ujrzał we śnie, z aniołami spływającymi w dół i wzlatującymi w górę…