Niedziela, 12 VI 2011 r.
I CZYTANIE Dz 2, 1-11
Zawsze Pięćdziesiątnica kojarzyła mi się z euforią, szumem wichru, jakimś przeżyciem niezwykłym i mocnym, po którym Apostołowie dostali takiego „powera”, że nic nie było ich w stanie zatrzymać. Jak się rozpędzili u drzwi Wieczernika, tak zatrzymali się dopiero przy katowskim pieńku, lub na arenie cyrku pośród lwów. Czas pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami to im zleciał jak z bicza strzelił (tego co nim obrywali co i rusz śpiewając w trakcie pieśni dziękczynne) na uzdrawianiu, wypędzaniu złych duchów, proroctwach i – na deser niejako – wskrzeszaniu umarłych. Czyli cud, miód i wieczne „Alleluja”!
Ja wiem, ze wiara musi być radosna. Ja wiem, że Pan Jezus obiecał swoim uczniom cudowne znaki. Ja wiem, że wielu takie czyniło. Ale wiem też, że życie nie polega na jednym wielkim haju duchowym. Jest w nim pospołu i ból, i smutek i cierpienie jednako przemieszane z uśmiechem i szczęściem. I w tym przemieszaniu, w tym pokoju, jaki wówczas panuje w sercu człowieczym, w tym ładzie wynikającym z jasności celu i towarzyszącej mu opieki Pana – w tym jest obecna moc Ducha Pocieszyciela.
Pokrzepiająca jest w ludzkiej nędzy świadomość, że w dniu zmartwychwstania Pan wszedł do serc uczniowskich mimo drzwi zamkniętych. Przyszedł do nich ze słowem pokoju, z darem pokrzepienia. Przebaczył serdecznie grzech rozproszenia i wzmocnił umysły zmącone mrokiem niewiary. Obecność Zmartwychwstałego wypełniła tęsknoty najbardziej szalonych głów – oto ziściło się niemożliwe. Dotąd nie wierzyli gdy Magdalena, albo Jan coś opowiadali o pustym grobie. Nie wierzyli, bo była to wieść zbyt wielka i piękna, aby mogła być prawdziwa. Rozumiem tę ich niewiarę, przecież to takie nasze, swojskie, ludzkie. Przecież są rzeczy zbyt wspaniałe, aby mogły nas spotkać, a mimo to tęsknimy do nich jak głupi, wyrzucając sobie potem naiwność umysłów i serc. Tak też było z nimi. I ten wstyd, że uciekli. I ten żal, że to nie tak jak myśleli. I ta wielkość, która wdarła się do zamkniętej komnaty i stoi przed nimi tak jasna i oczywista. I ta Jego miłość, która dopiero wtedy dotarła do świadomości, a może i uczuć stłumionych bólem.
A w tym było tchnienie Ducha świętego.
I zaufanie, jakie On w nich położył. Nieprawdopodobne zaufanie.
A potem powtórzyło się to wszystko pięćdziesiąt dni później. Tylko nie było już Jego fizycznej obecności. W zamian otrzymali co innego – doświadczenie jedności, tego że są razem w Jego Imię. Dzieje skwapliwie zanotowały „znajdowali się wszyscy razem na tym samym miejscu”. Ta wspólnota serc i pragnień stałą się nowym Wieczernikiem w którym zasiadł Pan. Była Matka, był Piotr, i był ten sam Duch. I było potężne zaufanie wielu, silna wiara że wszystko co On da będzie dobre (choć może trudne), że są w Jego ręku, że On obiecał Ducha, że nie zawiedzie i nie pozostawi ich nigdy.
Jak bardzo chciałbym takiego doświadczenia. I tego z dnia zmartwychwstania i tego z Zielonych Światek…
Jak bardzo chciałbym tego pokoju i przebaczenia i zapewnienia że jest i ufa…
Jak bardzo…