Środa, 7 XII 2011 r.
I CZYTANIE Iz 40, 25-31
Bóg się mną nie nuży.
Nie da się ukryć, że to pokrzepiające odkrycie. Zwłaszcza, gdy mam wrażenie, że sam jestem sobą zmęczony – tymi samymi grzechami, czy słabościami, od lat nadającymi na identycznych falach. A do tego jeszcze zniechęca mnie do siebie samego jakiś rodzaj mroku okrywający to, co przede mną. Próbuję przebić się przez tę ciemność, ale wydaje się, że jeszcze bardziej wówczas nie wiem, co mam robić, gdzie podążać. Wreszcie, po kilku próbach rozproszenia tego zamętu, mam dość. Nie chce mi się walczyć, przebijać, próbować, starać się. Jest pusto? To niech będzie. Jest głucho? Trudno. Nie wiem kim jestem i dokąd dążę? Bywa. Mam siebie dość? Nic nowego i nie zanosi się na zmianę.
„Przyjdź do Mnie”!
Reaguję niedowierzaniem na te słowa, szukając w nich haczyka. Bo to nie może być takie darmowe, bezinteresowne, na wyciągnięcie ręki. Bo przecież zaraz On zaproponuje dziwną zamianę – da mi swoje jarzmo, a na top raczej nie mam ochoty, spodziewając się nie wiadomo czego. Przy takich wezwaniach pojawia się przeświadczenie, że są one tylko dla nadzwyczajnych siłaczy wiary, z chęcią porywających się na duchowe Himalaje, podczas gdy ja z niedowierzaniem patrzę na Giewont. Przecież, skoro za prostym zaproszeniem kryje się zaraz jakiś boży „geszeft”, jakaś „zamiana jarzm”, to ja na pewno, na sto procent, ja się do tego nie nadaję.
I jeszcze jarzmo ma być słodkie!
Kosmos!
W mrokach Adwentu, Przychodzący stara się przygotować sobie miejsce w moim sercu. Odpowiadam brakiem zaufania i rezerwą. Zasłaniam się zmęczeniem. Ale pod tym, gdzieś tam we mnie, płonie światełko, jakiś płomyczek (wątły, przyznaję) nadziei – że On te wszystkie moje „ale” przezwycięży.
Kilkaset lat temu, pewien młody retor, który z czasem został jednym z większych świętych Kościoła, plątał się w podobnych wątpliwościach, może nawet większych i bardziej szlachetnych. Aż dał się poprowadzić słowom biskupa Mediolanu, człowieka wielkiej gorliwości, który skłaniał cesarzy do ukorzenia się przed prawdą Bożą.
Chciałoby się umieć rozpoznać swojego św. Ambrożego, takiego na własną miarę, ale z równą gorliwością…