Niedziela, 25 XII 2011 r.

EWANGELIA  Łk 2, 8-14
W tej samej okolicy przebywali w polu pasterze i trzymali straż nocną nad swoim stadem. Naraz stanął przy nich anioł Pański i chwała Pańska zewsząd ich oświeciła, tak że bardzo się przestraszyli.
Lecz anioł rzekł do nich: „Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu: dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz Pan. A to będzie znakiem dla was: Znajdziecie Niemowlę, owinięte w pieluszki i leżące w żłobie”.
I nagle przyłączyło się do anioła mnóstwo zastępów niebieskich, które wielbiły Boga słowami: „Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom, w których ma upodobanie”.

Pasterz popatrzył na niebo.

Mrok sięgał wszędzie. Ogarniał skały, nieliczne pastwiska, zbite w ciasną gromadę owce, zmęczonych trudnym życiem towarzyszy. Jedynie dalekie zabudowania Betlejem dawały o sobie znać połyskującymi światełkami, liczniejszymi niż zwykle.

– Ludzie… – pomyślał pasterz z niechęcią.

W jego świecie nie było miejsca na ludzkie radości, zabawy, układy. Nie miał złudzeń, co do swych bliźnich. Wiedział co o nim myślą. Słyszał kiedyś niewybredne opinie, jakie o pasterzach wygłaszali mieszkańcy dolin – pasterze mieli być, według tych plotek, pijakami, rozpustnikami, złodziejami, ludźmi, gotowymi za pieniądze zrobić wszystko, mieli prowadzić się niemoralnie, a nawet obcować ze zwierzętami. Nie mieli nic wspólnego z dobrotliwymi wieśniakami, sielskimi pastuszkami, ani – tym bardziej – z pobożnymi faryzeuszami, co to troskliwe dbali, by nie otrzeć się o kogokolwiek nie znającego Pism. Za taką pobożność, to ja dziękuję – myślał pasterz i omijał szerokim łukiem synagogi. Zresztą i tak rzadko kiedy miał czas, aby w szabat zawitać do miasteczek. Po co? Rodziny nie miał, a widok domów, z których wprost biło ciepłem i dostojną, świąteczną radością sprawiał jakiś ból w okolicach pasterskiego serca. Za to świątynię nawiedzał, jak każdy dorosły Żyd, raz do roku. Tam czuł się bezpiecznie – samotny i anonimowy. Ofiar nie składał, tylko stawał na dziedzińcu mężczyzn, wznosił ręce ku Przybytkowi i tak trwał, kiwając się w bezgłośnej modlitwie. Wierzył, że Stwórca wówczas na chwile przerywa Ważne Zajęcia i kątem oka dostrzega jego potężną postać o sękatych, podniesionych w górę dłoniach. Zapewne to spojrzenie Pana trwało tylko chwilę (bo czemuż miałby Wszechmocny poświęcać więcej uwagi komuś takiemu jak on), ale wystarczało na cały rok chodzenia po górach i strzeżenia cudzych stad. Chociaż… Czy naprawdę wystarczało?… Ten smutek, ten ból…

Na wschodzie pojawiła się łuna. Pasterz zmrużył oczy, przyzwyczajone do przenikania ciemności i wypatrywania zagrożeń dla stada. Nie kojarzył tego typu blasku, a znał się na niebie i umiał określić położenie przeróżnych gwiazd, choć ich imiona były dla niego zagadką.

Światło przybierało na sile.

Pasterz przysłonił ręką czoło.

Wraz z rozprzestrzenianiem się blasku pasterza ogarniało jakieś nieznane uczucie. Coś, jakby tęsknota, najpierw bolesna, uwierająca wiecznym niespełnieniem i poszukiwaniem nieodnalezionego, potem pełna niedowierzania, a wreszcie eksplodująca dziwną radością, inną od codziennych radości. Dało się w niej wyczuć nadzieje i pragnienia wykraczające poza jedno życie, tak jakby z głębi epok, z czasów zamierzchłych królów, ze zwojów prastarych proroków, z oczekiwań tysięcy synów i córek narodu zwącego się dumnie wybranym przez Boga, z bólu i rozpaczy zniewalanych przez silniejszych od siebie – z przeszłości dobiegało błaganie o spełnienie się pradawnych zapowiedzi. I, co najbardziej zaskoczyło pasterza, w tym potężnym chórze, odnalazł swój głos, szept może raczej, spokojny i pokorny, ale pełen skamieniałego cierpienia i pozornego pogodzenia się z codziennością.

Popatrzył na swych towarzyszy. Wydawało się, że i oni coś czują, bo pomału wstawali ze swych miejsc spoglądając nieufnie dookoła siebie.

Blask narastał, wdzierając się nie tylko w ich źrenice, ale także serca i umysły. Wiedzieli, że dzieje się coś niebywałego i nie jest to żaden omam, czy skutek działania wina, pętającego często ludzkie myśli.

Pasterz zamknął oczy. Miał nieodparte wrażenie, że nie wolno mu tak po prostu patrzeć na niebo. Wydawało mu się, że jego ludzkie spojrzenie jedynie zaciemnia obraz rzeczywistości, a dopiero przymknięcie powiek nadaje skałom, wzgórzom, owcom, współtowarzyszom i dalekim zabudowaniom Betlejem kształty, zapachy i kolory.

Wtedy usłyszał.

Pieśń odwiecznej tęsknoty splotła się z innym hymnem, jaśniejszym i czystszym od poprzedniego. Był to śpiew zachwytu i zauroczenia. Radość, która z niego biła, była utkana z tysięcy głosów, różnych od siebie, a przecież podobnie pełnych, obfitych. Śpiewały o dobrych pastwiskach, na które Pan prowadzi ludzi dobrej woli, o pastwiskach obfitujących zieloną trawą, o pastwiskach, poprzez które płyną strumienie żywej, wartkiej wody, o pastwiskach bezpiecznych, bo pilnowanych przez troskliwe oko Pana wszechrzeczy; Tego, który jest wielki i wspaniały; którego chwała jest niezmierzona; który jest żywą miłością; który z uśmiechem patrzy na synów ludzkich! Pieśń wysławiała prawdomówność Pana, który spełnia Swe obietnice – i to już, teraz, zaraz! Na oczach pasterzy! Więc niech nie stoją przerażeni – śpiewały głosy – niech nie patrzą nieufnie dookoła, niech uwierzą, wyjątkowo, swoim zmysłom, tak bardzo przecież wyczulonym na niebezpieczeństwa (a przecież nic złego się nie dzieje im i ich stadom), niech przyjmą do swych serc i trzewi tę prawdę – dziś przyszedł Mesjasz! A oni będą tego przyjścia świadkami!

Pasterz usiadł i złapał się za głowę.

Przeraził się tego, co doświadcza i co tak mocno wkracza w jego zwykłą, prostą codzienność.

Niemalże czuł wiatr będący dziełem tysięcy anielskich skrzydeł (wiedział, że owe głosy mogą dochodzić tylko z anielskich ust, bo kimże innym posługuje się Wszechmocny, aby oznajmić wielkie sprawy, a przecież świadkiem takich właśnie się – mimo woli – stawał) żywo machających na chwałę Pana Zastępów.

Nie wątpił, że to dzieje się naprawdę. Ani przez chwilę nie przestał ufać swoim zmysłom. Wierzył w przyjście Mesjasza i nie zdziwiło go to, że takie wydarzeni właśnie następuje. Kiedyś przecież musi On przyjść. Wierzył w wszechmoc Boga i istnienie Jego anielskich posłańców. Tylko jedno mu nie pasowało w tym całym obrazie – on sam. Czuł, że do tego nie pasuje. Czuł, z każdą chwilą coraz mocniej, że powinien zniknąć, zapaść się pod ziemie, że jest niegodny słuchania cudownych głosów, że jego życie kompletnie nie pasuje do tej pieśni, która przedzierała się przez jego myśli. Czuł, że coś go dławi, niby wewnętrzny szloch, czy krzyk lęku. Jakby coś próbowało się z niego wydostać, ale nie potrafiło – słowo, uczucie, czy może jęk.

Ktoś trącił go w bok. Otworzył oczy.

– Idziesz. Do Betlejem.

To nie było pytanie, raczej stwierdzenie oczywistego faktu.

Wstał i lekko kołysząc się na boki z ogromu przeżywanego wzruszenia, którego nawet nie umiałby nazwać i wyrazić, ze łzami płynącymi po spękanych policzkach, przeczuwając w niewytłumaczalny sposób, że jest jednym z głównych (jeśli nie głównym) aktorów wielkiego widowiska, całkiem, jakby bez niego nie mogłoby się ono odbyć – poszedł w stronę miasta Dawidowego, nad którym jaśniała potężna łuna.

Głosy nadal śpiewały.