Chichot św. Filipa
W jednym z rzymskich kościołów znajdują się dwa epitafia. Dolna część owych ciemnych, marmurowych tablic ozdobiona jest – cóż za niefortunne określenie, ale niech będzie – podobizną ludzkich czaszek, taki wanitatywny motyw, w sam raz na epitafium. Jedno tylko zadziwia patrzącego – obie czaszki sprawiają wrażenie radośnie uśmiechniętych.
1. Wręcz szczerzą swe szczerbate szczęki jakby chciały powiedzieć – Wszystko to marność, więc ciesz się pan z tego! Nie wiem komu poświęcone są owe tablice. Wiem tylko, że kilka metrów od nich spoczywają szczątki św. Filipa Nereusza, radosnego Apostoła Rzymu. Tylko on może patronować rozbawionym czaszkom, gdyż sam był człowiekiem pełnym pogody a nawet nieco kpiącego dowcipu. Odsyłam tutaj przecudnego filmu o św. Filipie z 1984 roku (nie mylić z nowszą produkcją, również niezłą, ale pozbawioną owego lekkiego a zarazem nieco ludowego humoru okraszonego nutą mądrości filipiańskiej ze starszego dzieła) poprzez który przewija się cała plejada świętych kontrreformacyjnego Rzymu ze św. Teresą z Avila, Janem od Krzyża, Franciszkiem Ksawerym, czy Karolem Boromeuszem włącznie. Choć wszyscy oni noszą miano Filipowych przyjaciół to szczególne miejsce w życiu Don Filippo zajmował św. Ignacy Loyola i to właśnie kontrast między surowym i poważnym Baskiem a rubasznym prostaczkiem Nereuszem jest szczególnym smaczkiem filmu.
2. Chodząc dzisiaj po Chiesa Nuova (tak nazywa się świątynia wybudowana przez św. Filipa w Wiecznym Mieście) oraz po miejscu spoczynku Loyoli, czyli kościele Il Gesu zacząłem podejrzewać, że twórcy filmu trafnie podkreślili specyficzne cechy obu świętych. O ile jednak Ignacy zaakceptowałby pewnie teatralny barok wnętrza najważniejszego miejsca dla jezuitów, gdzie oddaje się cześć zarówno Założycielowi, jak i św. Franciszkowi Ksaweremu, to Nereusz na widok złoceń i przepychu głównej nawy Chiesa Nuova parsknąłby śmiechem. W głównym ołtarzu pysznią się obrazy samego Rubensa, cenny kruszec kapie ze stiuków a sama kaplica z relikwiami świętego i – pięknym skądinąd – obrazem Guido Reniego ukazującym natchnionego św. Filipa, daleka jest od prostoty założyciela oratoriów. Można jednak odnaleźć w tej przestronnej i wielkiej świątyni filipowe ślady. Najpierw w wianuszku kaplic otaczających główną nawę – ciemne, skromne, tak mało „rzymskie” w swojej prostocie. Patrząc na daty powstania obrazów umieszczonych w kaplicach zdałem sobie sprawę, że kilka z nich musiało powstać za życia świętego – „Wniebowstąpienie”, „Zesłanie Ducha świętego”, czy „Nawiedzenie” pędzla Barocciego. Przed tym ostatnim obrazem, jak wyjaśnił nieoceniony X. Smoczyński w swoim przewodniku sprzed przeszło stu lat, św. Filip spędzał długie godziny na modlitwie. Próbowałem odnaleźć coś nadzwyczajnego w tym przedstawieniu spotkania Maryi z Elżbietą. Nie wiem. Czy to dlatego, ze kaplica jest niezbyt oświetlona, czy to ja byłem zmęczony lotem z Warszawy i przebijaniem się przez popołudniowy Rzym, czy też nie zawsze świętość wiąże się z nadzwyczajnością (a z estetycznym pięknem sztuki tym bardziej) – nie zauważyłem tego „czegoś” co mogło przyciągnąć oczy Nereusza. Nieco rozczarowany wstałem z kolan, gdy mój wzrok padł na ironicznie „uchachane” czaszki… Poczułem się nieswojo, jak zawsze, gdy wydaje mi się, że ktoś nieco ze mnie kpi… Filip Nereusz ponoć powtarzał: „Bądżcie dobrzy, jeśli potraficie”. Dzisiaj mi powiedział, uśmiechając się wraz z czaszkami: „Złap mnie, jeśli potrafisz”. Chyba mi nie wychodzi…
3. Wyszedłem z Chiesa Nuova ścigany delikatnym chichotem, starając się nie zwracać uwagi na wygłupy świętych i marmurowych ozdób z epitafiów. Uszedłem kilka kroków i poszukując przystanka autobusowego stanąłem przed wczesnorenesansowym budynkiem podpisanym imieniem Aleksandra VI, osławionego Borgii, któremu przypisuje się większość występków tego świata. Tam roześmiany Apostoł Rzymu, prosty i ubogi, a tu następca Piotra – tyran, rozpustnik, a nawet ponoć kazirodca. Rzym jest rzeczywiście miastem pełnym kontrastów! Oczywiście nie wierzę do końca w mroczną legendę Borgii i gotów jestem przypisać jej powstanie marketingowi politycznemu papieża Juliusza II, czyli kardynała della Rovere, śmiertelnego wroga Borgiów (nawiasem mówiąc w tamtych czasach to dopiero mieli PR – do dziś mity o Aleksandrze VI i jego dzieciach dobrze się mają). Stojąc pod tym wielkim budynkiem zdałem sobie sprawę, że jest to słynny pałac wicekanclerza, wybudowany przez Borgię a potem ofiarowany po zwycięskim konklawe kardynałowi Sforzy. Wielu twierdzi, że ów pałac był zapłatą za głos przy wyborze na papieża. Zapominają jednak, że pałac był wybudowany jako kancelaria Państwa Kościelnego i wiązał się z urzędem, a nie z osobą. Obszedłem budynek dookoła utwierdzając się w tym jakże symbolicznym obrazie – od grobu świętego prostaczka do pałacu mrocznego polityka Borgii – tym bardziej, że minąłem małą trattorię z imieniem Lucyfera na wystawie. Zmącił moją żądną symboli teorię pełny napis na fryzie, który odczytałem dopiero po obejściu całej budowli. Dokładnie nie tyle napis, co wspomniany w nim jako fundator kardynał Rafael Riario, nepot Sykstusa IV. Niby epoka ta sama, ale postać jakby inna… Nie jest to więc pałac Borgii? – rozczarowałem się, znowu słysząc chichot z Chiesa Nuova. – Tak to jest, gdy zbyt „mistycznie” i symbolicznie podchodzi się do budynków i ludzi.
4. Na pocieszenie okazało się, że w pałacu mieści się, niczym w cennej szkatule, pierwsza chronologicznie bazylika pod wezwaniem św. Wawrzyńca – San Lorenzo In Damaso. Oczywiście – o ironio szkieletów – ponieważ w Rzymie nic nie jest takie na jakie wygląda, obecny kościół San Lorenzo powstał na ruinach pierwotnej bazyliki, czyli jest młodszy aniżeli świątynia wybudowana nad grobem diakona męczennika. Ale i tak to odkrycie wynagrodziło mi Nereuszowe kpinki.
W drodze powrotnej zaś spotkałem gromadkę wietnamskich turystów, mówiących po włosku, a ubranych w koszulki z napisem „Polska”… I jak tu nie chichotać?