Gdy ucichł stukot oślich kopyt
a zmęczone dłonie matek prały
płaszcze brudne od galilejskiego pyłu
Mesjasz patrzył na zmęczone euforią Miasto
skąpane zimnym blaskiem skradającej się pełni.
Spały biedne uliczki Ofelu i dachy arcykapłańskich pałaców,
drzemali rzymscy żołdacy na murach Antonii,
nerwowo przewracała się z boku na bok żona Piłata
– jedynie Barabasz pił w karczmie, obmyślając napad stulecia –
Mesjasz pochylił głowę. Słuchał Miasta
zlepionego z tęsknot, dumy
i przedziwnej wspólnoty zatwardziałych serc.
Zaiste, Pan otworzył Mu ucho
na każdy szelest człowieczej duszy
gotowej zmienić się w proch,
marny ślad rajskiej wspaniałości.
W ciszy drzew oliwnych
szukał głosu, tego najdelikatniejszego.
Nie „Hosanna”, ani nie „Ukrzyżuj”.
Nawet nie piania koguta.
Całym sobą zatęsknił do tego jednego brzmienia,
które niegdyś w Nazarecie
zalśniło – wywołując radość Zastępów – prostym „Amen”.