Wtedy Pan rzekł: «Wybierz dla Mnie trzyletnią jałowicę, trzyletnią kozę i trzyletniego barana, a nadto synogarlicę i gołębicę». Wybrawszy to wszystko, Abram poprzerąbywał je wzdłuż na połowy i przerąbane części ułożył jedną naprzeciw drugiej; ptaków nie porozcinał. Kiedy zaś do tego mięsa zaczęło zlatywać się ptactwo drapieżne, Abram je odpędził. A gdy słońce chyliło się ku zachodowi, Abram zapadł w głęboki sen i opanowało go uczucie lęku, jak gdyby ogarnęła go wielka ciemność. Wtedy to właśnie Pan zawarł przymierze z Abramem… (Rdz 15,9-12.8)

Szczególnie w takich okresach jak Adwent, czy Wielki Post, doświadcza się pewnego rodzaju marazmu, senności, czy zniechęcenia. Przeróżne trudności, niczym dzikie zwierzęta zwabione padliną wypełzają z ciemnych zakamarków świadomości i opadają nas odbierając całkowicie resztki zapału. Adwentowi patroni wzywają nas do czekania i prostowania ścieżek dla Pana, podczas gdy ulegamy z jednej stronie przedświątecznej gonitwie konsumpcjonizmu, a z drugiej – potrzebie świętego spokoju. Jak się nawracać, gdy głowa nie pracuje a serce weszło na tryb spowolnionej, sennej pracy?

I tylko czasami ukłuje sumienie myśl o tych wszystkich postanowieniach adwentowych, ofiarach i wyrzeczeniach… Niespełnianych… Niewykonywanych… Odbębnianych…

I tylko momentami przypomni się, że jeszcze jakiś czas temu człowiek stawiał sobie pytanie o jakość swej relacji ze Stwórcą, o przyczyny braku skruchy w sobie, o niechęć do prawdy…

Wróćmy więc do tego z tak wielką niechęcią podejmowanego tematu, jakim jest skrucha. Zmuśmy się do refleksji.

Może dlatego nie odnajduję w sobie jej śladów, że tak naprawdę sobie myślę: „Co Go obchodzi mój grzech? Przecież to, co ja robię nie dosięga Jego Osoby. Przecież nic, co czynię nie może go obchodzić. Przecież On jest mną całkowicie niezainteresowany!”

A przecież Serce Boga jest przebite! I to – tak wszyscy mówią – ja jestem autorem tego przebicia…

A przecież Serce Jego Matki też jest zranione! Ona też jest osobą. Jest kimś komu powtarzam wielokrotnie: „Posługuj się mną”, a potem zatykam uszy.

Skrucha, prawdziwa skrucha, a przynajmniej wysiłek przybliżania się do niej, winna być warunkiem koniecznym każdej modlitwy, nawet tej, którą odklepujemy, kiedy myślimy sobie, że jest późno, a tyle nam jeszcze zostało do odmówienia.

Bóg nie ma gdzie wlać swego miłosierdzia, bo nie odnajduje w nas miejsca, które uczynić może dopiero skrucha. Nie odsłaniamy Mu się do końca i naprawdę. Wciąż jesteśmy zakryci.

Z modlitwą może być jak z terapią. Jeśli przychodzi się na nią z chęcią szybkiego załatwienia trudnej sprawy, z potrzebą przerzucenia na terapeutę odpowiedzialności za swoje problemy, z pragnieniem żeby ktoś za mnie coś zdecydował – taka terapia się nie uda. Trzeba najpierw wniknąć do wnętrza siebie i do swoich trudności. Podobnie jest ze spotkaniem z Bogiem. Tylko takie będzie prawdziwe, w którym odsłonisz Mu swoje wnętrze, trudności, swoją trudną historię. A zacząć trzeba – tak, jak na terapii – od stwierdzenia: „Mam problem”. Od skruchy.

Abraham, zawierając przymierze z Bogiem, musiał porozcinać połówki różnych zwierząt. Odsłonić ich wnętrzności. Wtedy doświadczył trudnego, ale potężnego spotkania z Panem. Opadł go lęk i senność, jak kogoś zmagającego się z demonami własnego wnętrza, swojej historii, trudnych przeżyć i nietrafionych decyzji.

Rozetnij przed Nim wnętrze swego zezwierzęcenia. Nie bój się ciemności, które mogą cię dosięgnąć. Odsłoń na adoracji to, co masz w środku. Zawalcz o coś więcej niż spokój i przeczekanie adwentowych ciemności. Zawalcz o prawdę.