Gdy minął szabat, Maria Magdalena, Maria, matka Jakuba, i Salome nakupiły wonności, żeby pójść i namaścić Go. (Mk 16,1)

Opis Zmartwychwstania św. Marek rozpoczyna od ukazania czytelnikowi grupy kobiet wybierających się wczesnym rankiem do wykutego w skale Grobu. Znamy te niewiasty. Pojawiają się w scenie Ukrzyżowania:

Były tam również niewiasty, które przypatrywały się z daleka, między nimi Maria Magdalena, Maria, matka Jakuba Mniejszego i Józefa, i Salome. Kiedy przebywał w Galilei, one towarzyszyły Mu i usługiwały. (Mk 15,40-41)

Wtedy, w Wielki Piątek, patrzyły na śmierć Jezusa (απο μακροθεν, apo makrothen) “z daleka” (autor Apokalipsy skomentowałby, że to “ze strachu” por. Ap 18,10.15), teraz jednak pragną podejść bliżej, do ciała ich Mistrza. W ten sposób chcą dalej wypełnić to, co było było sensem ich bycia przy Jezusie – towarzyszyć i usługiwać. Zatrzymajmy się przy tych dwóch terminach. 

Pierwszy z nich jest w Ewangeliach odnoszony głównie do Apostołów, których Jezus powołał “aby Mu towarzyszyli”. Tym razem jednak mowa jest o świeckich niewiastach.

Św. Marek w swoim dziele odróżnia sposób bycia uczniów i wspomnianych kobiet. Obie grupy towarzyszą Jezusowi, ale każda na inny sposób. Apostołowie mają czynić Go obecnym gdziekolwiek pójdą poprzez powtarzanie Jego nauk i powielanie Jego czynów. Jest to ich powołanie po dziś dzień – sprawują sakramenty i przepowiadają Ewangelię. Powołanie tych niewiast definiuje – obok terminu “towarzyszenie” – słowo “usługiwać”, tak bardzo dziś zabarwione pejoratywnie. Oczywiście, wszystkie te terminy się gdzieś wzajemnie przenikają, zapewne w pojęciu “naśladowania Chrystusa”, co czynią i “Apostołowie” i “niewiasty” i “jeszcze inni uczniowie”. 

Czym jest dziś “towarzyszenie i usługiwanie” Jezusowi? Życie “w świecie współczesnym” zbytnio przypomina nieustanną kontemplację własnego ego – wszystkie boleści i radości egzystencji są przefiltrowane przez skupienie na sobie. Nikomu nie towarzyszymy… Zgubiliśmy prostą, katolicką perspektywę życia dla kogoś, życia przepełnionego myślą o dobru drugiego człowieka, czy to będzie współmałżonek, czy dziecko, czy przyjaciel, czy duchowe dzieci. Żyjemy sami dla siebie, sami przez siebie i sami ze sobą. Jedyne towarzyszenie, to takie, które się opłaci – przyjemnością, użyciem, wyciszeniem samotności. Skoro nie towarzyszymy drugiemu człowiekowi, (ba, uciekamy od tego, więcej nawet – mówią nam, że tylko dystans ma sens, bo drugi człowiek może cię zanieczyścić) wybierając tragiczną samotność, to tym bardziej trudno tu mówić o autentycznej służbie, której elementem konstytutywnym jest poświęcenie, nazywane w języku chrześcijaństwa męczeństwem. 

Kto chce się poświęcić? Kto chce się dla kogoś męczyć? Kto chce komuś towarzyszyć aż po śmierć?

Nie wybieramy “towarzyszenia i usługiwania” dlatego nie umiemy przebaczać i trwać. Wyczuleni na punkcie swoich przeżyć wyolbrzymiamy słowa i gesty innych kierowane pod naszym adresem, upatrując w nich ataku bądź nieprzychylnej opinii. Zaczadzeni interesownością w drugim człowieku widzimy kogoś czyhającego na coś, co posiadamy, na jakiś nasz “skarb” – czas, siły, pieniądze. 

Skoro tak jest z relacjami międzyludzkimi, to cóż myśleć o odniesieniu do Pana?! 

A jednak On zaprasza do miłości towarzyszącej i służebnej! Choć wydaje się, że owo zaproszenie jest skierowane pod gruntownie zły adres, to jednak wiem, że nasz Pan się nie myli. Zawsze powoływał ludzi słabych i grzesznych aby ich wzmocnić i uświęcić. Zawsze wzywał chorych, aby ich uzdrowić. Podobnie jest i w naszej, zda się ostatniej, epoce. Powołanie do bycia przy Nim i do służenia Mu jest nadal aktualne! Może trudniejsze niż kiedykolwiek, może bardziej perfidnie podkopywane, może przygniecione tonami śmieci słabości ludzkiej natury. Ale jest! Dziś Pan także poszukuje dusz wybranych, dusz ofiarnych, dusz bardziej chcących patrzeć w Niego niż w znikomą doczesność ambicji i wygodnictwa. 

Tylko, czy ktoś na to odpowie?

Czy ktoś uzna miłość za wystarczające „dzieło życia”?

Reakcja na Jezusowe spojrzenie pełne tęsknoty nie musi iść po linii dotąd istniejących zakonów, zgromadzeń czy seminariów duchownych. W większości nich zda się dokonywać “mysterium iniquitatis”, podobne do tego, o którym mówił Pan do św. S. Faustyny:

Pod koniec drogi krzyżowej, którą odprawiałam, zaczął się skarżyć Pan Jezus na dusze zakonne i kapłańskie, na brak miłości u dusz wybranych. — Dopuszczę, aby były zniszczone klasztory i kościoły. — Odpowiedziałam: Jezu, przecież tyle dusz Cię wychwala w klasztorach. — Odpowiedział Pan: — Ta chwała rani Serce Moje, bo miłość jest wygnana z klasztorów. Dusze bez miłości i poświęcenia, dusze pełne egoizmu i samolubstwa, dusze pyszne i zarozumiałe, dusze pełne przewrotności i obłudy, dusze letnie, które mają zaledwie tyle ciepła, aby się same przy życiu utrzymać. Serce Moje znieść tego nie może. Wszystkie łaski Moje, które codziennie na nich zlewam, spływają jak po skale. Znieść ich nie mogę, bo są ani dobrzy, ani źli. Na to powołałem klasztory, aby przez nie uświęcać świat; z nich ma wybuchać silny płomień miłości i ofiary. A jeżeli się nie nawrócą i nie zapalą pierwotną miłością, podam ich w zagładę świata tego… (Dz. 1702)

W tym samym Dzienniczku Chrystus zwierza się Swej Sekretarce w następujący sposób:

Na pociechę twoją powiem ci, że są dusze w świecie żyjące, które mnie szczerze kochają, w ich sercach przebywam z rozkoszą, ale jest ich niewiele; (Dz. 367)

Wróćmy do niewiast spieszących się wczesnym rankiem do kamiennej groty grobowej. Co ich pcha? Zapewne miłość do Jezusa, ale może także i trochę własne tchórzostwo. Jest przecież napisane, że w trakcie Ukrzyżowania “stały z daleka”… Może tą “ostatnią posługą” namaszczenia ciała chcą w jakiś sposób zmazać ten dystans, jaki wszedł w bliskość między nimi a ich katowanym Nauczycielem? Tak czy inaczej, ich wędrówka do grobu oznacza większą odwagę, aniżeli ta, jaką odznaczali się Apostołowie, którzy przecież też mieli Mu towarzyszyć, a co więcej, powinni pamiętać, że Jezus chciał, by Jego uczeń był tam gdzie i On.

Niewiasty pragną towarzyszyć Rabbiemu z Nazaretu nawet po śmierci. Choć nie wyobrażają sobie, że On żyje, to jednak traktują Go jak wciąż obecnego. Nie myślą, że skończyłą się ich misja i zadanie. 

Odwracając nieco sytuację, można powiedzieć że często  traktujemy Chrystusa jak martwego, ucinając nasze towarzyszeniu Mu i posługiwanie. Wydaje się nam, że On nie widzi tego co robimy, nie słyszy naszych słów i myśli, nie dotyka Go nasza obojętność. To są te wszystkie momenty dnia, kwestie obecne w naszych planach, pragnienia zajmujące serce – w których albo się z Nim nie liczymy, albo Go wprost nie ma. A o cóż innego można oprzeć swoje rozeznawanie, podejmowanie decyzji, tworzenie jakichkolwiek planów, jak nie o Jego żywą Obecność? 

Odkrywając coraz większe pokłady własnego egoizmu – jako nieodrodne dziecko tego czasu i tego świata – przekonuję się, że nie jestem w stanie podjąć sensownej decyzji, jeśli nie stanę z nią przed Jego Obliczem! Zdaję sobie sprawę, że brzmi to banalnie, ale widzę w sobie tak przemożną słabość i plątaninę tylu nieumiejętności, tak dużą chęć “bezruchu decyzyjnego”, że  bez zmuszenia się do patrzenia na życie z perspektywy wiary w Baranka umarłego, lecz żyjącego nie dałbym rady funkcjonować w powołaniu, którym – jak ufam – On mnie obdarzył. Nawet, jeśli – z różnych przyczyn: grzechu, czy słabości natury – wydaje się, że Pan umarł, zniknął, albo mówiąc bardziej biblijnie – ukrył się, to nie wolno mi w tej myśli trwać, czy wyciągać z niej wniosków. Niewiasty miłowały, nawet, gdy były pewne Jego śmierci. Choć trudno powiedzieć, że już wtedy wierzyły, że On żyje, to jednak w ich miłości Jezus był realnie istniejącą Osobą, tak jakby żył. 

Ta miłość została nagrodzona.

I nie było to liche uczucie, jakiś płytki sentyment. One nie szły do Grobu popłakać sobie pod zimną skałą. Ich miłość wyrażała się w czynie – wydać pieniądze na wonności, przekroczyć lęk przed spotkaniem strażników, pójść, namaścić – tyle czynności, tyle zadań do wykonania, tyle okazji do usłyszenia trudnych pytań, tyle ryzyka.

Znowu wraca pytanie o miłość, która kosztuje. Która jest zaryzykowaniem siebie, swojego dobrego imienia, nawet wtedy, gdy wydaje się być to bezsensowne. Bo przecież takie jawi się działanie owych, przepełnionych miłością kobiet. Zapewne racjonalnie myślący mężczyźni by tam się nie ruszyli uznając na przykład przekonanie strażników, aby wpuścili przybyłych do wnętrza jaskini grobowej, za nierealne do wykonania! Jednak serce miłujące przekracza chłodną racjonalność. 

Czy tylko niewiasty są do tego zdolne?

Czy – niezależnie od płci – my jesteśmy do tego zdolni?

Czytam ten króciutki fragment Ewangelii. Zastanawiam się nad moim towarzyszeniem Panu. Nad służeniem Mu – dla mnie wyrażającym się w głoszeniu Jego Słowa i czynieniu Go obecnym w sakramentach. Zastanawiam się nad marną miłością do Niego. Pobrzmiewa mi w uszach skarga Jezusa:

Ach, serce, któreś mnie przyjęło rankiem, w południe pałasz nienawiścią przeciw mnie pod najrozmaitszymi postaciami. Ach, serce przeze mnie szczególnie wybrane, czy na to, abyś mi więcej zadawało cierpień? Wielkie grzechy świata są zranieniem Serca Mego jakby z wierzchu, ale grzechy duszy wybranej przeszywają Serce Moje na wskroś… (Dz. 1702)

Cała moja natura próbuje przytrzymać mnie w zamknięciu “świętego spokoju”, w poszukiwaniu poczucia bezpieczeństwa, w stworzeniu sobie “duchowych zatyczek do uszu”, by nie usłyszeć wyrywającego z codzienności żalu Pana.

A jednak…