Blog ks. Jacka Gomulskiego

Autor:   (Page 1 of 137)

Idąc ciemną doliną (5)

Bycie zranionym jest nieodłączną częścią życia. Raniliśmy się, ranimy i ranić będziemy. Są bowiem różne rany i różne zranienia. Byłoby naiwnością a wręcz głupotą myślenie, że da się przejść przez życie bez zranień – choć takie idee kursują, zwłaszcza u katolików nowoczesnych, czy też “fajnokatolików”, zamieniających błogosławieństwa ewangeliczne na psychiczny i emocjonalny dobrostan. Zadajemy sobie rany, bo istnieje grzech i ludzka niedoskonałość, których żadna rewolucja nie jest w stanie zlikwidować. Właśnie – grzech i słabość, to są przyczyny tego, co dość ogólnie (i w języku bardziej psychologicznym niż religijnym) nazywamy zranieniami.

Można uciec w chory idealizm i żyć z przeświadczeniem, że będzie się wszystkich lubiło, że będzie się perfekcyjnym w kontaktach międzyludzkich, że zniweluje się wszystkie swoje wady, że będzie się otaczać jedynie ludźmi “nietoksycznymi”, itp Ale takie myślenie to utopia. Tak się nie da. Dlaczego? Bo jesteśmy grzeszni, a nawet gdybyśmy byli bez grzechu, to pozostaje tajemnica przyrodzonej ludzkiej słabości. Bezgrzeszny Chrystus powyrzucał przekupniów ze Świątyni, co mogli przecież uznać za krzywdę. I już – w myśl współczesnych popularnych standardów – zostali zranieni! I to przez kogo! Można powiedzieć, że były to rany przez nich zawinione. Może i tak, ale nie sądzę, aby łatwo było to wytłumaczyć tym, którzy stracili swoje zwierzęta, czy miejsca pracy… Podobnie zresztą i nam trudno jest wytłumaczyć, dlaczego stały się w naszym życiu jakieś wydarzenia, które nas poraniły. Przecież z reguły nie widzimy w nich żadnej naszej winy. Zawsze winny jest ktoś inny, Sprawca, Agresor, Krzywdziciel. Ojciec, Matka, Szef, Mąż, Żona, Przyjaciel, Znajomy. Ktoś. Ktoś Zły.

Są jednak sytuacje, w których mamy do czynienia z czyjąś złą wolą. Ale są i takie w których ranimy się nie chcąc tego, z powodu odruchów charakteru, błędów w ocenie, pomieszanych priorytetów, codziennego egoizmu, głupoty, lenistwa. Jedni są bardziej wrażliwi i dotknąć ich może lekko podniesiony ton głosu, czy ostrzejsze spojrzenie. Są też i tacy, którzy będą uwrażliwieni na okazywane przez bliźnich poczucie krzywdy, choć sami mają grubszą skórę. 

Od momentu, kiedy na świat – przez zawiść diabła – weszła śmierć i grzech, każdy doświadcza skutków słabości, własnej i cudzej. Chrystus przyszedł aby część tych skutków, tę która doprowadziłaby nas do potępienia, tę która sięga wieczności, wziąć na siebie. Jednak cierpienie, trud, choroba, śmierć – to wszystko pozostało i nie ma człowieka, który by temu nie podlegał. To tylko chore ideologie przekonują co bardziej ogłupionych ludzi, że można stworzyć świat bez zła i Raj bez Boga. 

Piszę te słowa, jako ktoś kto rani (choć pewnie tego na co dzień nie dostrzega), ale też sam doświadcza różnorakich poranień. Skutki niektórych z nich dźwigam codziennie idąc moją ciemną doliną. Nie wszystkie z nich uczyniono mi świadomie, ale część na pewno tak, co więcej – wiem, że obecnie też jestem raniony świadomie przez swoich nieprzyjaciół. Bardzo dobitnie wiem jak to boli. Znam smak bezbronności i bezradności wobec zła, jakie ktoś czyni – a czyni z wyrachowania, czy z głupoty, czy z zaprzedania się jakiemuś osobowemu złu. Ale wiem też, że część z tego, co mi uczyniono (i z tego, co mi się czyni) wynika z choroby systemu kościelnego. Z niechęci do prawdy i sprawiedliwości, jaka panuje w sercach i umysłach niektórych urzędników w sutannach, czy w instytucjach tworzonych pod egidą Kościoła. Z ugrzęźnięcia wielu ludzi w miłość do tego świata. Ze strachu przed opinią ludzką i lekceważenia opinii Bożej. Z małoduszności i krótkowzroczności. A często i z ogłupienia ideami post-nowoczesności, czy chęci przekształcenia Kościoła w jakiegoś koszmarnego potworka mającego więcej wspólnego z egidami organizacji międzynarodowych aniżeli z Ewangelią.

Walczę w sobie o to, żeby nie szukać zemsty. 

Walczę w sobie, aby samemu tak nie czynić.

Walczę, aby ujrzeć poranionego, także przeze mnie Chrystusa. Aby dostrzec Jego zeszpecone uderzeniami Oblicze i uchwycić Jego spojrzenie.

Bo to jest jedyna, poraniona, Odpowiedź na zranienia.

O skazaniu Boga na śmierć


(47) Wtedy arcykapłani i faryzeusze zwołali Sanhedryn i mówili: Co zrobimy, gdyż ten Człowiek czyni wiele znaków? (48) Jeśli Go tak pozostawimy, wszyscy uwierzą w Niego, przyjdą Rzymianie i zagarną nasze miejsce i naród.
(49) Wówczas jeden z nich, Kajfasz, który w tym roku był arcykapłanem, powiedział: Wy nic nie rozumiecie (50) ani nie bierzecie pod uwagę tego, że lepiej jest dla was, aby jeden człowiek umarł za lud, niż miałby zginąć cały naród.
(51) A nie powiedział tego sam od siebie, lecz będąc w tym roku arcykapłanem, prorokował, że Jezus miał umrzeć za naród, (52) i nie tylko za naród, ale i po to, aby zgromadzić w jedno rozproszone dzieci Boga.
(53) Tego dnia więc postanowili Go zabić.
(54) Odtąd Jezus nie występował już publicznie wśród Żydów, ale odszedł stamtąd do krainy w pobliżu pustyni, do miasta zwanego Efraim, i przebywał tam z uczniami.

EWANGELIA (J 11,47-54)

Kiedy zaczyna się decyzja o wydaniu wyroku na Jezusa?

W którym momencie człowiek postanawia zabić Boga?

Czy już wtedy, gdy odczuwa złość na Wolę, która zdaje się być przeciwna jego “wszechpotężnej woli”? Owo mocarne “ja chcę”, często wbrew racjom rozumu (a jeszcze częściej w zgodzie z “racjami” uczuć), jest podparte żądzą pewnego “zysku” i lękiem straty jakiegoś wyimaginowanego dobra. Kiedy staje na drodze Wola Boga, człowiek, który nie chce zrezygnować ze swego “ja chcę” ma do wyboru, albo stać się smutnym niewolnikiem Silniejszego, albo zabić Boga. Oba rozwiązania świadczą tylko o tym, że Przeciwnikowi udało się przekonać ludzkie serce do tego, że jest duchową sierotą na tym świecie. Nie ma Ojca. Ma Tyrana.

A może decyzja ta wzmaga się wraz ze wzrastającym poczuciem zagrożenia, rujnującym psychiczny i emocjonalny dobrostan? Często jest to najwyższa świętość, której człowiek chce bronić, zwłaszcza, gdy poza tym nie uznaje żadnych innych wartości, a wyznawana ideologia (przecież nie religia…) prowadzi go na manowce. Dobrostan i idee – oto coś, co warto obronić w sobie i dla siebie, nawet kosztem Boga i Jego prawdy. W ten sposób degeneruje się w sercu człowieka wiara i miłość. Ziębnie serce, ale nie niszczeje mozolnie budowany gmach samego siebie. Lęk przed zburzeniem owej budowli jest olbrzymi, często podsycany obawą o zawalenie się życia. To już lepiej zabić Boga i Jego Słowo w sobie…

Sanhedryn nie chce stracić swego “miejsca”, swojej pozycji. W swoim myśleniu związali samych siebie i swoją rolę w społeczeństwie z samym faktem istnienia Izraela. Utrata “rządu dusz” jest dla nich równoznaczna z utratą racji bytu. W tym myśleniu nie ma miejsca na działanie Boga żywego, jest strach, który wyolbrzymia ewentualne zagrożenie. I choć cała historia Narodu Wybranego uczy, że Pan Bóg w sposób mocny (choć niejednokrotnie bolesny) prowadził swój lud, nie wypuszczając go spod Swej opieki, to jednak członkowie Sanhedrynu zupełnie nie biorą tego pod uwagę. Zamiast wypatrywać zapowiadanej przez proroków jutrzenki, oni, strażnicy Izraela, wypatrują jedynie zagrożeń. Nie widzą, że wpełzło ono do ich serc. Sądzą, że likwidacja zagrożenia, rozwiąże problem.

Ta sama iście szekspirowska tragedia dzieje się w naszych sercach. Mylimy zagrożenie z ratunkiem, konstrukt myślenia o sobie z prawdą. Dzieje się tak zarówno w perspektywie osobistej, własnej, jak i tej szerszej, społecznej, czy kościelnej. Zamiast odczytywać znaki, jakie czyni “ten Człowiek”, wyczuwamy jedynie zagrożenia dla naszego status quo. I czy to będą realne interwencje (bądź zaproszenia) Boże w nasze życie, czy też faktyczne zagrożenia pochodzące od nieprzyjaciół (Nieprzyjaciela), to jednako zostają wrzucone do worka z napisem “strach”.

Decyzja o zabiciu Boga, a dokładnie o unicestwieniu Objawienia, takiego, jakie zostało przekazane Kościołowi i przepowiadane przez wieki, pojawia się też w sercach tych wszystkich, którzy zaczęli sobie rościć prawo do bycia strażnikami ludzkości. Ich dobrostan świadomości, oparty o szczególną misję, jaką samozwańczą pełnią, ochrona owego dobrego samopoczucia prorockiego, zmusza do zniszczenia wszystkiego, co z wiąże się z “depozytem wiary”. Owszem, uważają oni Boga za kogoś żyjącego i mówiącego do człowieka, ale ta mowa wyraża się – w ich ujęciu – jedynie w płynnej świadomości ludzkiej, w tym, co w człowieku wewnętrzne i subiektywne. Współcześni rewolucjoniści – lewicujący publicyści, neomodernistyczni teologowie, niewierzący duchowni, różnej maści samozwańczy czyściciele Kościoła, tropiciele przestępców w koloratkach – wiedzą, że toczy się walka na śmierć i życie. Jeśli bowiem świat uzna prawdę o grzechu i Odkupieńczej miłości Boga w Chrystusie, oraz Boże Prawa jako zasady życia, wówczas jakakolwiek teza głoszona przez ów dzisiejszy Sanhedryn będzie miał jedynie rangę wymysłów i kłamstw. Albo obiektywna prawda, albo istnienie owych subiektywizmów. To jest racja bytu ideologów i funkcjonariuszy ludzkich ideologii, nie pochodzących od Pana historii, ale będących wynikiem ludzkich jedynie kalkulacji i obaw.

Sanhedryn (także ten w naszym sercu, jeśli tak można powiedzieć), zawsze będzie chciał zabić Boga Żywego, Boga działającego, Boga, którego nie da się podporządkować człowiekowi. Bo taki Bóg jest zagrożeniem dla tego “miejsca”, które sam sobie  człowiek przydzielił. Nie może istnieć dwóch Bogów.

A więc – kiedy zaczyna się decyzja, w której (wewnątrz siebie, ale i na zewnątrz) podejmujesz decyzję o śmierci Boga?

Idąc ciemną doliną (4)

Przejście przez ciemną dolinę wiąże się z całą paletą uczuć. Nie tylko z gradientami szarości, o nie! Są tam przecież i mocne szafiry, i skłębione błękity paryskie, granaty a nawet krwawe purpury tętniące życiem. Ciemność składa się przecież z wielu odcieni. Nie na darmo zabrania się początkującym malarzom używania czarnej farby, aby uczyli się odróżniać poszczególne barwy w tym, co oko rozpoznaje jako kolor czarny. Warto to plastyczne ćwiczenie przekładać na swoją emocjonalną a także duchową rzeczywistość! Warto, a nawet trzeba przyjąć i zaabsorbować ten bogaty świat własnych smutków, smuteczków, melancholii, a nawet większych dramatów –  nie wypychać ich od razu z własnej świadomości, nie udawać, że ich nie ma, nie chować przed nimi głowy w piasek. Choć to niezwykle trudne, można odkryć “bogactwo różnorodności” własnej ciemnej doliny…

Tak, przyznaję. Dolina, jaką idę, jest ciemna, co nie znaczy, że jest czarna. 

Do grona tych barw, które bardzo łatwo można pomylić z głęboką czernią rozpaczy zaliczyłbym coś, co nazywam bólem bezbronności. I chodzi mi szczególnie o bycie bezbronnym wobec odrzucenia, zranienia, jakiegoś podeptania tego, co jest cenne w każdej relacji międzyludzkiej. Każda miłość generuje ów rodzaj bezbronności, a w konsekwencji zgody – a nawet pewnej podatności – na zranienie. 

Przy czym – i to jest chyba specyfika kapłańska, którą wielu chciałoby poczytać za argument w zniszczeniu kapłaństwa katolickiego – jest to bezbronność dwojakiego rodzaju. Jest tam aspekt ludzki, dotykający zwykłych odniesień i relacji. Ale jest też coś, co łączy się z nadprzyrodzonym darem, jaki niesie kapłan i jakim ma szafować. Oczywiście, trudno czasem obie te płaszczyzny rozdzielić, chyba tak już to ze sobą Pan Bóg splótł. Wydaje mi się, że tego właśnie dotyka mocna reakcja św. Piotra, opisana w Dziejach Apostolskich, na krętactwa Ananiasza i Safiry. Okłamany Apostoł grzmi: “Nie ludziom skłamaliście…”

(1) Pewien człowiek imieniem Ananiasz ze swą żoną Safirą sprzedał własność, (2) lecz odjął sobie coś z zapłaty za wiedzą żony i tylko pewną część przyniósł i złożył u stóp apostołów. (3) Piotr powiedział: „Ananiaszu, dlaczego szatan wypełnił twe serce, tak że okłamałeś Ducha Świętego i odłożyłeś sobie część zapłaty za grunta? (4) Gdy były twoje, były twoje, a czy teraz sprzedane nie zależały od twego wolnego wyboru? Dlaczego taką rzecz dopuściłeś do swojego serca? Nie ludzi okłamałeś, lecz Boga”. (5) Gdy Ananiasz usłyszał te słowa, padł i wyzionął ducha. Wielki strach ogarnął wszystkich słuchających.

Dz 5,1-5

Piotr reaguje mocno i ostro. Z siłą nadprzyrodzonego autorytetu przeciwstawia się krętactwom Ananiasza i Safiry. Ale ten Wielki Rybak znad Jeziora Galilejskiego był raczej człowiekiem o grubej skórze. Ja nie jestem. Mnie już bliżej do załamanego Eliasza pod janowcem… Zresztą w tym co piszę dotykam trochę innej sytuacji. Reakcja Piotra ukazuje ów wspomniany splot ludzko-duchowy w sercu kapłana, więc i pewnego rodzaju bezbronność jest podwójna. Chyba dobrze to odsłaniają Listy św. Pawła i jego ból wobec zatwardziałości serca chrześcijan w założonych przez siebie wspólnotach.

Zawsze mi się wydawało, że posługa kapłańska wiąże się z troską o drugiego człowieka, że konfrontacja z czyjąś biedą musi zaowocować empatią i jakąś próbą zaradzenia czyjemuś problemowi. Nigdy zaś nie byłem zbyt dobry w odnajdywaniu rozwiązań, nazwijmy to społeczno-organizacyjnych, w pomocy charytatywnej, czy w pomysłach strukturalnych. Za to świadomość ludzkiej biedy duchowej, emocjonalnej, czy psychicznej z reguły powodowała chęć pomocy. 

Teraz już jednak tak nie jest. 

Ta pierwotna naiwność rozbiła się o potężny gmach zła, jaki w sercu może nosić drugi człowiek. Zła owocującego roszczeniowością, pragnieniem zemsty, jakimś potężnym niezaspokojeniem, które każe szukać winnych własnych niespełnień i niepowodzeń. Ta moc zła uderza najczęściej w tych, którzy okazali komuś serce, a bardzo rzadko w prawdziwych sprawców nieszczęścia danej osoby, bo tamci – z różnych przyczyn -są już nieosiągalni. Wobec takiej potęgi zła – złośliwego, niszczącego, zaraźliwego – miłość okazuje się bezbronna… Zaczyna smakować gorzko, niczym kielich goryczy. 

Czuję ten smak na podniebieniu zawsze, ilekroć wspominam ludzi, jakich spotkałem na drodze posługi kapłańskiej, a nawet wcześniej, którzy po latach odsądzają mnie od czci i wiary. Zapewne ktoś by zarzucił mi zbyt wielkie zaangażowanie w życie innych ludzi, zbyt wielkie przejęcie się niegdyś spustoszeniem, jakie zło (a u młodych ludzi najczęściej jest to zło niezawinione) uczyniło w czyimś życiu. Jednak takie, pełne empatii podejście wynikało zarówno z mojej formacji oazowej, jak i z tego wszystkiego co, dało się usłyszeć w seminarium ze strony ojców duchowych, czy rekolekcjonistów. Wszyscy napominali: “Nie bądźcie urzędnikami w sutannach”! Chyba najlepiej ten imperatyw streszcza Franciszkowe wezwanie do tego, aby być pasterzem pachnącym zapachem owiec… Co prawda, wypowiedziane to zostało długo po zakończeniu mojej nieszczęsnej formacji seminaryjnej, ale kapitalnie oddaje owo ciążenie do tego, aby być blisko “ludzi z peryferii”. 

Byłem na tych peryferiach.

Dostałem po głowie.

Prawie nikt z zasłuchanych w Franciszkowe wezwania hierarchów mnie nie wsparł.

Dlatego dzisiaj, poobijany i podruzgotany wewnętrznie zastanawiam się, co ma zrobić kapłan, który nie chce być urzędnikiem, ani “kasjerem sakramentów”, a już wie, że wezwanie do kapłańskiej empatyczności zda się być rodzajem diabelskiej prowokacji.

Z drugiej jednak strony wydaje mi się – a piszę to z perspektywy pustyni, czyli zarówno pewnego dystansu, jak i ogołocenia – że dopiero doświadczenie bólu zranienia, odrzucenia i bezmyślnego, niszczącego zła, pozwala w jakimś stopniu przybliżyć się do tego, co sam czynię wobec Chrystusa. Tylko poznając samemu smak goryczy próbować świadomie zapłakać nad Jego kielichem upokorzenia i poczucia zdrady. Oczywiście, to nie jest tak, że otaczające mnie mroki i pokusa bezsensu od razu mistycznie otwierają wejście do Ogrodu Oliwnego. Za dużo we mnie jeszcze słabości i miłości świata. Ale na pewno doświadczenie bezbronności przybliża bardziej do Baranka, aniżeli tysiąc przeczytanych na ten temat rozważań.

Więc kończę.

Jak jesteś w mrokach, to wiedz, że On zna ciemność, i odrzucenie, i lęk, i bezbronne serce…

Im więcej bezbronności, tym większe otwarcie na Boga i dla Boga, i tym samym większy napływ Jego mocy, Jego większa obecność w człowieku.

Hans Urs von Balthasar „Chrześcijanin i lęk”

O chorobach duszy i orędziu z Lourdes

Dziś przypada (w obu kalendarzach, zarówno tym posoborowym, jak i tym dawnym) wspomnienie Matki Bożej z Lourdes. Odwołuje się ono do objawień, jakie miała czternastoletnia Bernardetta Soubirous w grocie Massabielskiej od 11 lutego do 16 lipca 1858 roku. Najważniejszą rzeczą, jaka wynika z tych objawień są słowa Maryi: “Ja jestem Niepokalane Poczęcie”, oraz pamiątka/znak, jakim jest cudowne źródło, które do dziś przyciąga chorych i pielgrzymów pragnących uzdrowienia. Dlatego też związano z tą datą Światowy Dzień Chorego, dziś już 33. Warto jednak pamiętać, że najgorsza choroba, to ta, która dotyka duszy, a nie ciała. I w zasadzie o tym były objawienia w Lourdes. Nie chodzi bowiem w tym dniu o zwykłe przypomnienie sobie historii małej dziewczynki co to “poszła po drzewo w las” i spotkała Matkę Najświętszą. Jak większość objawień maryjnych także i to jest znakiem wskazującym na pewną nadprzyrodzoną rzeczywistość. I o tym to wspomnienie ma przypominać – o tym, że jesteśmy grzeszni i chorzy na duszy (oraz na ciele), że prawdziwie Niepokalaną osobą była jedynie Maryja (i to nie z własnych starań, ale z Łaski Bożej), że szczęście pełne możemy osiągnąć jedynie w Niebie, że uzdrowienie z naszych słabości jest tylko przez Łaskę, oraz że Bóg lituje się nad nami i daje, już tu, na ziemi, narzędzia do tego, aby dźwigać się z choroby ducha.

Maryja powiedziała małej Bernadecie: “Ja ci przyrzekam uczynić cię szczęśliwą, ale nie tu na tym świecie, lecz w Niebie”. Nie da się ukryć, że to obietnica trudna do przyjęcia, zwłaszcza dla osoby chorej – czy to na ciele, czy na psychice, czy na duszy. Może właśnie dlatego Matka Boża mówi te słowa do prostej dziewczynki, jeszcze nie dotkniętej goryczą i zniechęceniem, choć znającej trud i ból. Trwałe doświadczenie fizycznego (lub jakiegokolwiek innego) cierpienia, pomnożone o świadomość nie znalezienia szczęścia na ziemi, może przygnieść, chyba że człowiek odważy się na szaleństwo prawdziwego zaufania słowom z tamtego Objawienia. Bo przecież mówią one nie tylko o tym, że ziemska egzystencja skażona jest nieodwołalnie pewnym rodzajem cierpienia i smutku, którego zagłuszyć się nie da. Tam jest jeszcze zawarta obietnica – “Ja ci przyrzekam…” Tam jest ukryta świadomość tego, że człowiek szczęścia pragnie i potrzebuje i że to pragnienie jest wpisane w jego naturę przez Stwórcę. Jednak bunt wobec Boga, oraz łatwość z jaką każdy z nas ulega zwodzeniu sprawiają, że osiągnięcie owego szczęścia tu i teraz bywa niemożliwe. Moja i twoja nieokiełznana samowola, smak słodyczy egotycznej niezależności, niechęć do kochania aż po zaparcie się samego siebie – oto przyczyny choroby duszy, unieszczęśliwiające każdego z nas. Lekarstwo? Łaska, która przychodzi dzięki pokucie. W Lourdes Maryja po raz drugi (pierwszy raz było bodajże w La Salette) powiedziała: “Pokuty, pokuty, pokuty”. Orędzie to powróci ponad pół wieku później, w Fatimie.

Wszystko to dość łatwo się pisze i zapewne czyta. Jednak potraktowanie na serio orędzia Lourdzkiego, nie zredukowanego do konieczności pomagania chorym na ciele, już takie łatwe nie jest. Praktyka duszpasterska, niestety, każe dzisiaj urządzać w kościołach publiczne sprawowanie sakramentu chorych (choć de facto nie jest to zgodne z rubrykami i przepisami o udzielaniu tego sakramentu), do którego ustawiają się kolejki osób często bez spowiedzi czy chociaż decyzji o zerwaniu z grzesznymi sytuacjami życiowymi. W końcu każdy jest jakoś na coś chory… Jednak refleksja o chorobie duszy, o raku grzechu, o konieczności zaakceptowania grzesznej kondycji każdego z nas, o nałogach grzechowych, o spustoszeniu czynionym przez grzech śmiertelny, o słabości natury ludzkiej, o konieczności pokornego samoumniejszania się, o konieczności pokuty oraz o pierwszeństwie Łaski, która “do zbawienia jest koniecznie potrzebna” – nie przebijaja sie w świadomości zarówno wiernych jak i duszpasterzy. Piszę te słowa ze skruchą i bólem serca również z własnego doświadczenia.

Sługa Boży Abp Fulton Sheen w książce “Komunizm i korzenie Zachodu” napisał:

Jeżeli mielibyśmy wskazać konkretną datę, którą można by uznać za początek współczesnego świata (termin „współczesny” został tu użyty dla odróżnienia od świata chrześcijańskiego), byłby to prawdopodobnie rok 1858. Właśnie wtedy John Stuart Mill napisał esej „O wolności”, w którym wolność została utożsamiona z samowolą i brakiem odpowiedzialności społecznej. W tym samym roku Darwin ukończył dzieło „O pochodzeniu gatunków”, w którym usunął z pola widzenia człowieka cel, jakim jest wieczność, i zmusił ludzką istotę do skupienia uwagi na jej zwierzęcej przeszłości. W roku 1858 Karol Marks napisał wstęp do „Krytyki ekonomii politycznej”, w którym umieścił ekonomię na zaszczytnym miejscu, uznając ją za podstawę życia i kultury. Idee stworzone przez tych ludzi dominowały w świecie przez prawie sto lat. Mam tu na myśli poglądy, że człowiek nie pochodzi od Boga, lecz od zwierzęcia, że ludzka wolność jest tożsama z samowolą oraz unikaniem autorytetów i prawa, a człowiek jest istotą pozbawioną ducha i stanowi integralną część materii wszechświata, religia jest mu więc niepotrzebna.

Dla amerykańskiego kaznodziei istnieje korelacja między rokiem ukazania się tych trzech książek, będących przecież wyrazem krążących już idei, a objawieniem Matki Bożej w Lourdes. Trzech myślicieli w zasadzie stwierdziło, że człowiek jest “niepokalanie poczęty”, że grzech nie istnieje, że jesteśmy tylko zlepkiem materii, że nie ma ducha i duchowości, a szczęście człowieka zależy od postępu nauki i powszechnego dobrobytu materialnego.

I do dziś w większym lub mniejszym stopniu w to wierzymy.

A w Lourdes Maryja jakby próbowała zaszczepić ludzi na te kłamstwa, przypominając, że istnieje grzech i świat nadprzyrodzony, oraz że człowiek nie jest i nie będzie samowystarczalny. Że potrzebuje Łaski.

Pomyśl dzisiaj czy wierzysz w to, że Łaska jest ci naprawdę “koniecznie potrzebna”. Czy też może w głębi duszy gdzieś nie odzywa się w tobie naturalistyczna wizja człowieka, który zbawi się o własnych siłach, bez pokuty, bez ufności, bez Bożej interwencji – byle tylko miał poczucie “świętego spokoju” i zapewnione najbardziej krzyczące w nim głody ciała?

Idąc ciemną doliną (3)

Wróćmy jeszcze na chwilę do wesela w Kanie Galilejskiej, do momentu (którego nie odnotowały jakiekolwiek annały ówczesnego wielkiego świata), w którym Matka Jezusowa odkryła brak wina, rzecz, jaka mogła zasmucić serca weselników. Dlaczego wydaje mi się to ważne? Otóż w tej scenie odnajduję wzór postępowania, jaki jest ukryty w Sercu Maryi – a co za tym idzie w sercu takich naśladowców Chrystusa, jak św. Jan. Temu wzorowi, często nie bacząc na konsekwencje, chciałem być (choć zapewne z miernym skutkiem) jakoś wierny.

Interwencja Maryi w sytuację weselników wydaje się nagła i niespodziewana. Nikt Jej o tę interwencję nie prosi, zresztą, nikt się nie spodziewa, aby właśnie ona miała możliwość zaradzenia brakowi wina… Nikt Jej nie zmusza, niczego nikt od Niej nie chce. Ale Serce Maryi odczuwa zbliżający się żal i boleść nowożeńców. Może jest tak, jak chce w swojej powieści Roman Brandstaetter, że podobna trudność zdarzyła się trzydzieści lat wcześniej, na ubogim ślubie samej Miriam? A może radość z powodu miłości dwojga ludzi, pomnożona z radości z bliskości Jezusa, wydała się Maryi rzeczą bardzo ważną i wielką? Tak ważną, że nie mogła dopuścić do tego, aby cokolwiek ją zmąciło. 

Ewangelista nie zastanawiał się nad przyczynami owego braku. Nie analizował czyja wina za nim stała. Nie interesowało go, czy kryło się za tym zaniedbanie starosty weselnego, sług, czy samych państwa młodych (a zwłaszcza pana młodego) albo ich rodziców. A ponieważ Ewangelistą tym był św. Jan, to możemy domniemywać, że spisywał on opowieść Maryi, i to Jej właśnie nie zastanawiały przyczyny braku wina. Właśnie, Maryja nie szuka winnych! Ona działa, aby zaradzić problemowi. To my mamy potrzebę oskarżania i szukania w innych ludziach przyczyny danego niepowodzenia, czy porażki. A ponieważ wino jest znakiem radości i miłości, można by się zastanawiać, czy nie za często obwiniamy innych za własne braki w tych przestrzeniach… Czy nie za często widzimy dookoła nas winnych braku wina naszego szczęścia, naszego bycia kochanymi i miłowania.

Ale to refleksja na marginesie.

Nic nie wiemy więc, aby Matka Najświętsza robiła na weselu w Kanie mini śledztwo, w celu odnalezienia winowajców braku wina. Nie oburza się na nikogo. Wychodzi na to, że sama odkryła, że za chwilę zabraknie wina na uczcie weselnej. Żeby dokonać takiego odkrycia trzeba być człowiekiem wolnym od samego siebie. Nie pogrążonym jedynie w sobie i swoich problemach, czy nawet radościach. Trzeba mieć oczy skierowane na innych i serce współczujące. Może jest w tym coś z owej, propagowanej swego czasu przez św. Jana Pawła II “wyobraźni miłosierdzia”, z jakiejś autentycznej empatii, która prowadzi do przyniesienia pomocy w strapieniu bliźniego. W przeciwieństwie jednak do współcześnie propagowanych (zwłaszcza przez proroków tego czasu, czyli dziennikarzy i publicystów, oraz wszelkiej maści samozwańczych “uzdrowicieli sytuacji Kościoła”) idei empatycznych, owa “wyobraźnia” nie szuka winnych i nie pożąda rozliczeń. Widząc troskę – reaguje. Serce Maryi, tak jak później Serce Jej Syna, doznaje poruszenia na widok różnych form ludzkiej biedy i nieszczęścia – chorób, nędzy, opętań i dręczeń – a za tym poruszeniem idzie w ślad działanie, choć przecież nie jest głównym celem przyjścia Chrystusa uwolnienie świata od trudów, chorób, czy biedy materialnej. Jezus nie jest komunistycznym rewolucjonistą, ani przywódcą antysystemowej rebelii. Cel Jego działań tkwi gdzie indziej, w przestrzeni duchowej i dotyka przyczyn ludzkich trudów i bied. Nasze dramaty i tragedie będą istnieć tak długo, jak długo istnieć będzie świat, bo są przecież skutkiem naszej wolnej woli. 

Maryja zauważając zbliżający się problem, z nikim nie konsultuje pomysłu, jaki pojawił się w Jej Sercu. Sama nie posiada nic, co mogłoby pomóc, ale za to jako jedyna wie Kim jest Jezus. Ona wie, co mógłby uczynić, choć pewnie nie ma na to sama zbyt gotowego planu. O przemianie wody w wino nie czytamy nigdzie w Starym Testamencie, już prędzej o rozmnożeniu oliwy. Może ten cud miała na myśli Matka Najświętsza, gdy podeszła do Syna? A może po prostu przyniosła Mu problem do rozwiązania, nie podpowiadając gotowych pomysłów. Tak czy inaczej – wiedząc, że jeśli jest jakaś droga do uzdrowienia tej sytuacji, to wiedzie ona przez Serce Jezusa. Maryja nie szuka po sąsiadach dodatkowych dzbanów z winem, nie robi alarmu, nie biegnie do jakiegoś właściciela winnicy, słowem – nie chwyta się żadnych ludzkich środków. Idzie do Jezusa i dzieli się – nie swoim przecież – kłopotem:

Nie mają już wina…

J 2,3

Nie dodaje nic więcej. Jest w tym jakaś delikatność wobec trudności nowożeńców, ale jednocześnie wielka ufność wobec Jezusa. Tych dwoje wyraźnie się rozumie bez wielkiej ilości słów. Jesteśmy świadkami porozumienia Serc. Co więcej, owo zrozumienie sięga tak głęboko, że nie daje się słowami zamącić, zwieść. Jezus mówi:

Czy to moja, lub Twoja sprawa, Niewiasto?

J 2,4

Wiadomo, że o tej rozmowie Syna z Matką napisano mnóstwo rozpraw i uczonych dzieł. Dla nas niech wystarczy proste zrozumienie – cóż, nie ma w tym zdaniu entuzjastycznej zgody na nienazwany pomysł, z jakim przychodzi Maryja… Jezus jakby się dystansował od wizji zaangażowania się w trudności galilejskich nowożeńców… Taką postawę będziemy jeszcze kilkakrotnie odkrywali na kartach Ewangelii – właśnie pozornego dystansu, odprawienia kogoś proszącego o łaskę, przejścia mimo. Jakby cuda były ostatnią rzeczą, którą Chrystus chce czynić. A jednak każda konfrontacja z ludzkim nieszczęściem wyraźnie Go porusza! Niby unika spojrzenia w oczy biegnącej za nim kobiecie kananejskiej, niby surowo ją odprawia, ale jednak daje się zwyciężyć jej prośbie. Trochę jak starotestamentalny Anioł dający się pokonać patriarsze Jakubowi nad potokiem Jabbok. I mimo, że w Kanie nie chodziło o uzdrowienie chorego dziecka, czy egzorcyzm nad opętanym, ani nawet o błogosławieństwo pośród ciemnej nocy rozpaczy, to jednak Jezus daje się poruszyć prośbie Matki. A przecież – przypomnijmy – tyczy się ona rzeczy naprawdę błahej w porównaniu ze spustoszeniem jaki czyni “grzech świata” i działanie diabła. Pierwszym cudem Mesjasza nie jest spektakularne wskrzeszenie, ale przymnożenie wina na weselu wieśniaków w zapadłej dziurze rzymskiej prowincji. Dużo to mówi o Jego Sercu. A przecież prosimy: “uczyń serca nasze według Serca Twego”…

Maryja przebija się przez pozorną oschłość odpowiedzi Jezusa. Nie daje się zwieść. Nie odpuszcza. Zna Jego Serce. Nawet nie pyta co ma robić, tylko od razu idzie do sług z tym znamiennym zdaniem:

Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie.

J 2,5

Mogli wzruszyć ramionami i udać się do swoich zadań. Mogli Ją wyśmiać. Mogli stwierdzić, że się wtrąca do nie swoich spraw. Mogli nie posłuchać. A oni nie tylko, że nie idą do starosty weselnego (wiemy, że potem ów starosta dziwi się, że jest tak dobre wino “do tej pory”), ale posłusznie wypełniają dziwnę prośbę Maryi i jeszcze dziwniejsze polecenia Rabbiego z Nazaretu.

I dzieje się cud. Kilkadziesiąt litrów dobrego wina na nowo rozpala radość biesiadników – ku wiecznej zgrozie wszelkich propagatorów abstynencji… Wychodzi na to, że sam Bóg wie, iż ludzkiej radości (i miłości także) trzeba zawsze jakoś pomóc, jakoś zainterweniować, jakoś ją sprowokować. Że ludzkie serce nie zawsze jest zdolne ucieszyć się, poddać działaniu miłości. Że jesteśmy często zbyt mocno przyrośnięci do własnych nieszczęść, jktóre przemawiają do nas mocniej, aniżeli znaki bożej obecności. Cóż, idąc ciemną doliną narzuca się owa ciemność, a nie “kij i laska pasterska” samego Boga.

Matka Boża, prowokując cud w Kanie nie chce nic dla siebie. Wyraźnie chodzi Jej o radość nowożeńców. O ten, jakże ludzki, zewnętrzny znak szczęścia. Bo przecież w tej radości, w tym szczęściu jakie winno płynąć z miłości tkwi Chwała Boża. 

Dlatego też ludzka mizeria z jaką się stykamy domaga się reakcji. I trudno pytać o pozwolenie, aby dopomóc komuś środkami (a chodzi tu o środki duchowe głównie, choć nie tylko) jakie zostały nam dane. Dla Apostoła, dla kapłana to głoszone Słowo (zarówno w jego wymiarze nauczania, pocieszania jak i napominania), to dar zwoływania, przewodzenia i czynienia wspólnoty wokół Pana, to dar modlitwy (byśmy dziś modnie powiedzieli – “wstawienniczej”) za powierzony sobie lud, to łaska pojednania i przebaczania, to wreszcie sprawowanie Ofiary i dar szafarstwa Najświętszym Ciałem. Dlatego w niebezpieczeństwie czyjejś śmierci każdy kapłan, choćby już dawno porzucił ślubowane obowiązki, albo zupełnie odszedł z posługi, czy też został obłożony jakimiś karami w sposób ważny może (i powninen!) udzielić Łaski Bożej, niezbędnej do życia duszy. Dlatego każdy wierny, zaniepokojony o stan swojej duszy może (a zapewne i powinien!) szukać pomocy u takiego kapłana, u jakiego pragnie – i ma tę pomoc otrzymać. 

Maryjna droga Serca jest wyzwaniem dla nas wszystkich. Przypomina, że wobec duszy pogrążonej (lub takiej, która ma za chwilę się pogrążyć) w rozpaczy i zwątpieniu, duszy którą diabeł może trzymać na uwięzi (por. łk 13,16), duszy która nie zaznała radości wynikającej z miłości prawdziwej – nie można nie reagować. Nie można jej olać. Nie można – jeśli tylko ktoś deklaruje potrzebę pomocy – zostawić samej sobie. 

Co jednak, gdy człowiek dotknięty przez zło, odrzuca bożą drogę, ubóstwiając dar wolności? Co, gdy napiwszy się dobrego wina, z powrotem sięga po podrzędny sikacz, bo ceni tylko to, co zna? Co by było, gdyby słudzy w Kanie Galilejskiej nie posłuchali prośby Maryi, zarzuciwszy Jej nieuprawnioną próbę przymuszenia ich do czegoś, czego nie chcą, a także wtrącanie się w nie swoje sprawy?

Co, po prostu wtedy, gdy ktoś odrzuca proponowaną mu pomoc, zwłaszcza w sferze duchowej?

Wtedy pozostaje zapewne – kolejny cień ciemnej doliny- ból serca .

« Older posts

© 2025 Światło życia

Theme by Anders NorenUp ↑