Blog ks. Jacka Gomulskiego

Kategoria: Artykuły

Idąc ciemną doliną (3)

Wróćmy jeszcze na chwilę do wesela w Kanie Galilejskiej, do momentu (którego nie odnotowały jakiekolwiek annały ówczesnego wielkiego świata), w którym Matka Jezusowa odkryła brak wina, rzecz, jaka mogła zasmucić serca weselników. Dlaczego wydaje mi się to ważne? Otóż w tej scenie odnajduję wzór postępowania, jaki jest ukryty w Sercu Maryi – a co za tym idzie w sercu takich naśladowców Chrystusa, jak św. Jan. Temu wzorowi, często nie bacząc na konsekwencje, chciałem być (choć zapewne z miernym skutkiem) jakoś wierny.

Interwencja Maryi w sytuację weselników wydaje się nagła i niespodziewana. Nikt Jej o tę interwencję nie prosi, zresztą, nikt się nie spodziewa, aby właśnie ona miała możliwość zaradzenia brakowi wina… Nikt Jej nie zmusza, niczego nikt od Niej nie chce. Ale Serce Maryi odczuwa zbliżający się żal i boleść nowożeńców. Może jest tak, jak chce w swojej powieści Roman Brandstaetter, że podobna trudność zdarzyła się trzydzieści lat wcześniej, na ubogim ślubie samej Miriam? A może radość z powodu miłości dwojga ludzi, pomnożona z radości z bliskości Jezusa, wydała się Maryi rzeczą bardzo ważną i wielką? Tak ważną, że nie mogła dopuścić do tego, aby cokolwiek ją zmąciło. 

Ewangelista nie zastanawiał się nad przyczynami owego braku. Nie analizował czyja wina za nim stała. Nie interesowało go, czy kryło się za tym zaniedbanie starosty weselnego, sług, czy samych państwa młodych (a zwłaszcza pana młodego) albo ich rodziców. A ponieważ Ewangelistą tym był św. Jan, to możemy domniemywać, że spisywał on opowieść Maryi, i to Jej właśnie nie zastanawiały przyczyny braku wina. Właśnie, Maryja nie szuka winnych! Ona działa, aby zaradzić problemowi. To my mamy potrzebę oskarżania i szukania w innych ludziach przyczyny danego niepowodzenia, czy porażki. A ponieważ wino jest znakiem radości i miłości, można by się zastanawiać, czy nie za często obwiniamy innych za własne braki w tych przestrzeniach… Czy nie za często widzimy dookoła nas winnych braku wina naszego szczęścia, naszego bycia kochanymi i miłowania.

Ale to refleksja na marginesie.

Nic nie wiemy więc, aby Matka Najświętsza robiła na weselu w Kanie mini śledztwo, w celu odnalezienia winowajców braku wina. Nie oburza się na nikogo. Wychodzi na to, że sama odkryła, że za chwilę zabraknie wina na uczcie weselnej. Żeby dokonać takiego odkrycia trzeba być człowiekiem wolnym od samego siebie. Nie pogrążonym jedynie w sobie i swoich problemach, czy nawet radościach. Trzeba mieć oczy skierowane na innych i serce współczujące. Może jest w tym coś z owej, propagowanej swego czasu przez św. Jana Pawła II “wyobraźni miłosierdzia”, z jakiejś autentycznej empatii, która prowadzi do przyniesienia pomocy w strapieniu bliźniego. W przeciwieństwie jednak do współcześnie propagowanych (zwłaszcza przez proroków tego czasu, czyli dziennikarzy i publicystów, oraz wszelkiej maści samozwańczych “uzdrowicieli sytuacji Kościoła”) idei empatycznych, owa “wyobraźnia” nie szuka winnych i nie pożąda rozliczeń. Widząc troskę – reaguje. Serce Maryi, tak jak później Serce Jej Syna, doznaje poruszenia na widok różnych form ludzkiej biedy i nieszczęścia – chorób, nędzy, opętań i dręczeń – a za tym poruszeniem idzie w ślad działanie, choć przecież nie jest głównym celem przyjścia Chrystusa uwolnienie świata od trudów, chorób, czy biedy materialnej. Jezus nie jest komunistycznym rewolucjonistą, ani przywódcą antysystemowej rebelii. Cel Jego działań tkwi gdzie indziej, w przestrzeni duchowej i dotyka przyczyn ludzkich trudów i bied. Nasze dramaty i tragedie będą istnieć tak długo, jak długo istnieć będzie świat, bo są przecież skutkiem naszej wolnej woli. 

Maryja zauważając zbliżający się problem, z nikim nie konsultuje pomysłu, jaki pojawił się w Jej Sercu. Sama nie posiada nic, co mogłoby pomóc, ale za to jako jedyna wie Kim jest Jezus. Ona wie, co mógłby uczynić, choć pewnie nie ma na to sama zbyt gotowego planu. O przemianie wody w wino nie czytamy nigdzie w Starym Testamencie, już prędzej o rozmnożeniu oliwy. Może ten cud miała na myśli Matka Najświętsza, gdy podeszła do Syna? A może po prostu przyniosła Mu problem do rozwiązania, nie podpowiadając gotowych pomysłów. Tak czy inaczej – wiedząc, że jeśli jest jakaś droga do uzdrowienia tej sytuacji, to wiedzie ona przez Serce Jezusa. Maryja nie szuka po sąsiadach dodatkowych dzbanów z winem, nie robi alarmu, nie biegnie do jakiegoś właściciela winnicy, słowem – nie chwyta się żadnych ludzkich środków. Idzie do Jezusa i dzieli się – nie swoim przecież – kłopotem:

Nie mają już wina…

J 2,3

Nie dodaje nic więcej. Jest w tym jakaś delikatność wobec trudności nowożeńców, ale jednocześnie wielka ufność wobec Jezusa. Tych dwoje wyraźnie się rozumie bez wielkiej ilości słów. Jesteśmy świadkami porozumienia Serc. Co więcej, owo zrozumienie sięga tak głęboko, że nie daje się słowami zamącić, zwieść. Jezus mówi:

Czy to moja, lub Twoja sprawa, Niewiasto?

J 2,4

Wiadomo, że o tej rozmowie Syna z Matką napisano mnóstwo rozpraw i uczonych dzieł. Dla nas niech wystarczy proste zrozumienie – cóż, nie ma w tym zdaniu entuzjastycznej zgody na nienazwany pomysł, z jakim przychodzi Maryja… Jezus jakby się dystansował od wizji zaangażowania się w trudności galilejskich nowożeńców… Taką postawę będziemy jeszcze kilkakrotnie odkrywali na kartach Ewangelii – właśnie pozornego dystansu, odprawienia kogoś proszącego o łaskę, przejścia mimo. Jakby cuda były ostatnią rzeczą, którą Chrystus chce czynić. A jednak każda konfrontacja z ludzkim nieszczęściem wyraźnie Go porusza! Niby unika spojrzenia w oczy biegnącej za nim kobiecie kananejskiej, niby surowo ją odprawia, ale jednak daje się zwyciężyć jej prośbie. Trochę jak starotestamentalny Anioł dający się pokonać patriarsze Jakubowi nad potokiem Jabbok. I mimo, że w Kanie nie chodziło o uzdrowienie chorego dziecka, czy egzorcyzm nad opętanym, ani nawet o błogosławieństwo pośród ciemnej nocy rozpaczy, to jednak Jezus daje się poruszyć prośbie Matki. A przecież – przypomnijmy – tyczy się ona rzeczy naprawdę błahej w porównaniu ze spustoszeniem jaki czyni “grzech świata” i działanie diabła. Pierwszym cudem Mesjasza nie jest spektakularne wskrzeszenie, ale przymnożenie wina na weselu wieśniaków w zapadłej dziurze rzymskiej prowincji. Dużo to mówi o Jego Sercu. A przecież prosimy: “uczyń serca nasze według Serca Twego”…

Maryja przebija się przez pozorną oschłość odpowiedzi Jezusa. Nie daje się zwieść. Nie odpuszcza. Zna Jego Serce. Nawet nie pyta co ma robić, tylko od razu idzie do sług z tym znamiennym zdaniem:

Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie.

J 2,5

Mogli wzruszyć ramionami i udać się do swoich zadań. Mogli Ją wyśmiać. Mogli stwierdzić, że się wtrąca do nie swoich spraw. Mogli nie posłuchać. A oni nie tylko, że nie idą do starosty weselnego (wiemy, że potem ów starosta dziwi się, że jest tak dobre wino “do tej pory”), ale posłusznie wypełniają dziwnę prośbę Maryi i jeszcze dziwniejsze polecenia Rabbiego z Nazaretu.

I dzieje się cud. Kilkadziesiąt litrów dobrego wina na nowo rozpala radość biesiadników – ku wiecznej zgrozie wszelkich propagatorów abstynencji… Wychodzi na to, że sam Bóg wie, iż ludzkiej radości (i miłości także) trzeba zawsze jakoś pomóc, jakoś zainterweniować, jakoś ją sprowokować. Że ludzkie serce nie zawsze jest zdolne ucieszyć się, poddać działaniu miłości. Że jesteśmy często zbyt mocno przyrośnięci do własnych nieszczęść, jktóre przemawiają do nas mocniej, aniżeli znaki bożej obecności. Cóż, idąc ciemną doliną narzuca się owa ciemność, a nie “kij i laska pasterska” samego Boga.

Matka Boża, prowokując cud w Kanie nie chce nic dla siebie. Wyraźnie chodzi Jej o radość nowożeńców. O ten, jakże ludzki, zewnętrzny znak szczęścia. Bo przecież w tej radości, w tym szczęściu jakie winno płynąć z miłości tkwi Chwała Boża. 

Dlatego też ludzka mizeria z jaką się stykamy domaga się reakcji. I trudno pytać o pozwolenie, aby dopomóc komuś środkami (a chodzi tu o środki duchowe głównie, choć nie tylko) jakie zostały nam dane. Dla Apostoła, dla kapłana to głoszone Słowo (zarówno w jego wymiarze nauczania, pocieszania jak i napominania), to dar zwoływania, przewodzenia i czynienia wspólnoty wokół Pana, to dar modlitwy (byśmy dziś modnie powiedzieli – “wstawienniczej”) za powierzony sobie lud, to łaska pojednania i przebaczania, to wreszcie sprawowanie Ofiary i dar szafarstwa Najświętszym Ciałem. Dlatego w niebezpieczeństwie czyjejś śmierci każdy kapłan, choćby już dawno porzucił ślubowane obowiązki, albo zupełnie odszedł z posługi, czy też został obłożony jakimiś karami w sposób ważny może (i powninen!) udzielić Łaski Bożej, niezbędnej do życia duszy. Dlatego każdy wierny, zaniepokojony o stan swojej duszy może (a zapewne i powinien!) szukać pomocy u takiego kapłana, u jakiego pragnie – i ma tę pomoc otrzymać. 

Maryjna droga Serca jest wyzwaniem dla nas wszystkich. Przypomina, że wobec duszy pogrążonej (lub takiej, która ma za chwilę się pogrążyć) w rozpaczy i zwątpieniu, duszy którą diabeł może trzymać na uwięzi (por. łk 13,16), duszy która nie zaznała radości wynikającej z miłości prawdziwej – nie można nie reagować. Nie można jej olać. Nie można – jeśli tylko ktoś deklaruje potrzebę pomocy – zostawić samej sobie. 

Co jednak, gdy człowiek dotknięty przez zło, odrzuca bożą drogę, ubóstwiając dar wolności? Co, gdy napiwszy się dobrego wina, z powrotem sięga po podrzędny sikacz, bo ceni tylko to, co zna? Co by było, gdyby słudzy w Kanie Galilejskiej nie posłuchali prośby Maryi, zarzuciwszy Jej nieuprawnioną próbę przymuszenia ich do czegoś, czego nie chcą, a także wtrącanie się w nie swoje sprawy?

Co, po prostu wtedy, gdy ktoś odrzuca proponowaną mu pomoc, zwłaszcza w sferze duchowej?

Wtedy pozostaje zapewne – kolejny cień ciemnej doliny- ból serca .

Idąc ciemną doliną (2)

Gdy Piotr przeżywał swój grzech zaparcia się Mistrza, to – nawet mimo świadomości, że Pan zmartwychwstał, nawet mimo spotkania się z Nim w Wieczerniku, ba, mimo bycia świadkiem sceny z nieufnym Tomaszem – ukrył się w cieniu dawnej pracy. Schował się. Zamknął w tym co znane i jakoś bezpieczne. Znowu zaczął łowić ryby, jakby chciał wrócić do dawnego życia, w którym nie było jeszcze Jezusa. Jakby chciał zapomnieć o latach wspólnych z Nim wędrówek po zielonych wzgórzach Galilei i skalistych ścieżkach Judei. Jakby chciał wyprzeć z pamięci wszystkie Jezusowe nauki i kazania, wszystkie rozmowy i wspólne bycie ze sobą. Potęga poczucia winy przesłoniła mu świadomość tego, że “dary łaski i wezwanie Boże są nieodwołalne” (Rz 11,29). Bo przecież wina nie skonfrontowana z Panem, zaciemnia spojrzenie i zabija racjonalną myśl i refleksję. Dlatego Jezus sam musiał na nowo wejść w życie Piotra, sam musiał zadziałać pierwszy i sprawić, że poruszyło się serce grzesznego Apostoła (na okrzyk Jana, że na brzegu jeziora Genezarety stoi Jezus, Piotr wyskakuje z łodzi nie troszcząc się nawet o to, żeby coś na siebie włożyć – por. J 21,7) a wreszcie skonfrontować się z nim Oko w oko i Słowo w słowo. 

I to jest ten moment, gdy Piotr słyszy najważniejsze pytanie:

Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej niż ci?

J 21,15

Więcej!!! 

Te słowa mogły zabrzmieć w Piotrowych uszach jak głos w pustej studni, jak powiew świeżego, a jednocześnie dość ostrego powietrza pośród dusznych oparów zamknięcia w sobie.

Czy kochasz mnie więcej?

Więcej, aniżeli ten gorliwy Jan, który nie bał się stanąć pod krzyżem! Więcej aniżeli umiłowany uczeń, co opierał głowę na sercu Jezusa! 

Podejrzewam, że cała natura Piotra doznała ogromnego wstrząsu, gdy dotarło do niego znaczenie owego porównania. Może dlatego Jezus pyta go aż trzy razy – żeby naprawdę zrozumiał. 

Miłość Apostoła Jana do Jezusa można porównać jedynie z miłością Maryi. Nie na darmo właśnie jemu powierzył Pan swoją Matkę. I to nie przypadek, że Jan opisywał chociażby wesele w Kanie Galilejskiej. Trudno o bardziej oddalone charakterologicznie od siebie postaci jak Jan i Piotr. A jednak wychodzi na to, że to właśnie Maryjne i Janowe serce jest jakąś miarą ludzkiej miłości i tego, co z niej wynika. Nie namiętności Piotrowe. Nie serce mierzone gwałtownie wybuchającą pasją, nieumiarkowane i skupione na bezrefleksyjnych reakcjach. Choć, przyznajmy, Jan również bywał gwałtownikiem chcącym spalić niegościnną wioskę Samarytan ogniem z nieba…

Piotr jednak zechciał kochać na miarę Jana, na miarę bliskości, która nie cofa się z odrazą przed czyimś grzechem. Na miarę oddania życia. Więc – ów zdrajca i tchórz, bojący się o własną skórę – usłyszał od Jezusa:

Paś owce moje.

J 21,17

Paś, to znaczy – karm, strzeż, czyli kochaj i bierz odpowiedzialność. 

Tak miał Jan. Tak miała Chrystusowa Matka.

Gdy, na weselu w Kanie Galilejskiej Maryja zauważyła brak wina, od razu zainterweniowała. Nie pytała o zgodę starosty weselnego. Nie rozważała sprawy przez kilka dni, zastanawiąjąc się czy wolno Jej wkraczać w cudze życie. Serce kazało Jej działać. A przecież nie chodziło wcale o jakieś wielkie sprawy! To była tylko kwestia braku wina na wieśniaczym weselu w marnej mieścinie na zadupiu! Ktoś, stojąc z boku, mógłby wzruszyć ramionami i uznać, że szkoda zachodu. A dla Niej była to kwestia ludzkiego nieszczęścia, smutku, który miałby przyćmić radość zaślubin. Tak mało… Tak wiele dla kogoś, kto kocha. 

I to jest miara miłości dla każdego, kto ma Piotrowe serce…

Dlaczego przytaczam te dwie sceny ewangeliczne, tę z rozmową Zmartwychwstałego z upadłym uczniem i tę z Maryją zatroskaną o brak wina w Kanie? Bo nieustannie od lat, mimo własnych ucieczek i potęgi własnych słabości, mimo zniechęcenia i egoizmu, mimo poczucia odrzucenia i bycia wykorzystanym – są one dla mnie wyznacznikiem sensu własnej egzystencji.

I, nie da się ukryć, piszę to zdecydowanie wbrew sobie.

I tak ma być.

Człowiek może dać upust temu, co uzna za swoją naturę. W przypadku św. Piotra było to tchórzostwo, popędliwość, troska o samego siebie, tendencja do myślenia czysto po ludzku, jakiś rodzaj wyrachowania i skłonność do wewnętrznej ucieczki wobec niepowodzeń. Mógł sobie Piotr powiedzieć – Będę żył w zgodzie z tym, co mnie stanowi. Poddam się temu. Będę tchórzem i egotykiem. Ale miłość Chrystusa nakazała mu – bardziej niż do swej natury – przylgnąć do Jezusowego wybrania. Powołanie, “nieodwołalny dar łaski” stał się ważniejszy, aniżeli to, co wynikało pierwotnie z usposobienia i charakteru Piotra. Nie znaczy to, że jego wady zniknęły. Wiemy z historii, że tak się nie stało. Ale Pan rzadko kiedy chciał, żeby święci byli od razu bezgrzeszni. On zwykle – jak powiedział św. Faustynie – nagradza, “nie za pomyślny wynik, ale za cierpliwość i trud” (Dz 86).

Z owej więc miłości, z owego wezwania wynika, że nawet wędrówka  ciemną doliną, w totalnym mroku i niepewności, pośród lęków i obaw, w świadomości bycia zdradzonym i odrzuconym, w smutku i bólu – może być przestrzenią “głoszenia nauki w porę i nie w porę”. Choć tak trudno zdobyć się na przyjęcie tej prostej prawdy.

A głoszenie to jest tym bardziej istotne, gdyż:

… przyjdzie czas, kiedy ludzie nie zechcą przyjąć zdrowej nauki, ale według własnych upodobań dobiorą sobie nauczycieli, spragnieni tego, co miłe dla ucha, nie będą słuchać prawdy, a zwrócą się do baśni. A ty trzeźwo patrz na wszystko, znoś trudy, wykonuj zadanie głosiciela ewangelii, służbie swojej całkowicie się oddaj.

2 Tm 2,3-5

Będę więc szedł ciemną doliną, z której wyjścia – póki co – nie widać. A jeśli ktoś chce mi towarzyszyć i popatrzeć moimi oczami (nie, nie powiem żebym widział doskonale, wszak pryzmat samego siebie i doświadczenie samotności zamazują obraz – choć może wyostrzają?) to zapraszam.

Idąc ciemną doliną (1)

Tyle już napisano o “ciemnej dolinie”, że aż głupio pisać coś jeszcze. Ale każdy z nią mierzy się jak umie, jak mu jego własny duchowy krwioobieg podpowiada. Ja – chcę próbować się mierzyć z tym mrokiem, jednocześnie starając się o nim (a jeszcze bardziej przez jego pryzmat) pisać. Łatwiej mi pisać, aniżeli mówić, nie tylko dlatego, że refleksja pisemna umożliwia weryfikację słów i myśli. Opowiadać można komuś, kogo się widzi, ja zaś, od ponad dwóch lat przebywam – w jakimś stopniu z wyboru, a w jakimś z konieczności – na swoistej pustyni. A na pustyni, zgodnie z nazwą, jest pusto… 

Więc- będę pisał w tę (mimo wszystko, pozorną) pustkę.

Trud z tym związany odnajduję na kilku płaszczyznach. Chyba pierwsza z nich wiąże się z pokusą niewiary w to, że takie pisanie może być komukolwiek potrzebne. Jest ona wzmocniona doświadczeniem odrzucenia i podeptania własnej posługi Słowa przez tych, których niegdyś owym ziarnem karmiłem. Każdy, kto wchodzi w perspektywę głoszenia, musi liczyć się z tym, że doświadczy odrzucenia. Nie każdy jednak ma na tyle grubą skórę, aby to łatwo przyjąć… A przecież – choć głosimy nie swoje – służąc Słowu przepuszczamy je przez własne spojrzenie, doświadczenie, czy rozumienie, skoro Pan nas do tego zaprosił. Inaczej akcenty rozstawiał w swoim nauczaniu św. Piotr, a inaczej św. Paweł, a jedno i drugie było potrzebne ich Mistrzowi. W moim głoszeniu zawsze ważna była perspektywa egzystencji, a w niej realnej biedy konkretnego człowieka. Ważne było poszukiwanie lekarstwa na tę biedę (wynikającą ze domu, z różnorakich uwarunkowań, ze środowiska, czy wręcz z przeróżnych schorzeń). Gdy jednak nakarmiony tym ziarnem człowiek jakoś z owej biedy wyszedł, często “odwróciwszy się” deptał ziarno i tego, kto je rzucał… 

Pisanie jest jednocześnie odsłonięciem się, ale w równym – a może większym – stopniu, jest ukryciem. Chowam się więc nieco za słowami, frazami, zdaniami. Za ich giętkością, a zarazem pewną sztywnością zmuszająca do porządkowania wspomnień i przeżyć, tego, co cieszy, ale jeszcze bardziej tego co płynie ze zranienia i upokorzenia. 

Niewątpliwie pisanie jest też pewną prowokacją, wymierzoną – świadomie i nieświadomie – w hipotetycznego czytelnika. Stąd też mój wielki opór wewnętrzny, aby kogokolwiek wpuszczać w zakamarki ciemnej doliny, jaką idę. W końcu to moja ciemna dolina, moje mroki, moje potknięcia o niezauważalne kamienie na drodze, moja niepewność i – wreszcie – mój lęk. Tak. Strach, jak chyba każdy z nas doskonale wie, lubi posługiwać się ciemnością, wyolbrzymiając obawy i podsycają niepewność. A ja jestem tchórzem, nie ma co ukrywać. 

Z drugiej strony, nieustannie (zdecydowanie wbrew sobie) odkrywam pewien Chrystusowy imperatyw, który tak dobitnie wyraził św. Paweł w liście do swego ukochanego ucznia i duchowego syna: 

…głoś naukę, nalegaj – w porę czy nie w porę – przekonuj, karć, napominaj z całą cierpliwością i umiejętnością.

2 Tm 2,2

Ten nakaz, jeśli traktować go najzupełniej serio, zmusza nie tylko do “mówienia o Ewangelii”, ale do traktowania całego swego życia jako przestrzeni dla Słowa. Wszystko co na tej łące życia rośnie, dzieje się, kwitnie lub więdnie, gnije czy wzrasta, jest glebą żyzną lub martwym skalnym podłożem – wszystko jest terenem dla “głoszenia nauki”. Nie znaczy to, że mam do czynienia z idealnym skrawkiem pola, pięknym i nieskalanym. Wręcz przeciwnie. Na szczęście, odkąd Bóg się wcielił i zanurzył w ciemny Jordan naszych świństw, możemy być pewni, że interesuje się On wszystkim w naszym życiu, nie omijając tego, co brudne i wstydliwe. To raczej my, ludzie (zwłaszcza “porządni” i stojący po “właściwej”, lewej lub prawej stronie ideologicznej barykady) mamy faryzejskie tendencje do gorszenia się bliźnim, do szemrania:

Dlaczego wasz Nauczyciel jada z celnikami i grzesznikami?

Mt 9,10

A On ma wręcz upodobanie do takich paradoksów. Może dlatego pierwszym papieżem czyni tchórza o dość ograniczonym spojrzeniu na rzeczywistość (niech św. Piotr wybaczy!).

Skoro więc Pan wzywa do tego, aby “w porę i nie w porę” być tym, kim sam mnie ustanowił (“A nikt sam sobie nie bierze tej godności, lecz tylko ten, kto jest powołany przez Boga jak Aaron”. Hbr 5,4), mimo że z chęcią bym się ukrył przed tym, co z niej wynika – to zobowiązuje…

I skoro owa “godność” trwa mimo wszelkiej niewierności (co jest tak trudne do pojęcia w dobie dzisiejszego idealizmu), bo tylko ten co ją dał, może ją odwołać – to również zobowiązuje… 

I skoro wszystko, co człowieka spotyka (a więc również wędrówka ciemną doliną, i wynikająca z niej “wada spojrzenia”, czy “skrzywienie postawy”) może być potrzebne do bliżej nie znanych bożych planów – to zobowiązuje jeszcze bardziej.

Ale jest jeszcze coś, co nie pozwala oderwać palców od klawiatury i zanurzyć się w kontemplację otaczającego mnie mroku. Ale o tym w następnym wpisie…

O brodzeniu po „Bagnie”

Wyrwij mnie z bagna, abym nie zatonął, wybaw mnie od tych, co mnie nienawidzą, i z wodnej głębiny! 

(Ps 69,15)

Na szczytach tego celebryckiego świata siedzi sobie facet, który przez 50 lat wykorzystywał seksualnie dzieci. 

(Mariusz Zielke, “Bagno”)

Z uwagą obejrzałem reportaż Mariusza Zielke “Bagno” o celebrycie Krzysztofie S., oraz o zmowie milczenia, jaka zapanowała wśród ludzi mediów i artystów, wokół oskarżeń tego muzyka o pedofilię. Osobiście zainteresował mnie wątek wybiórczości z jaką dziennikarze odnoszą się do przypadków pedofilii. To bodajże pierwszy reportaż, który wprost i bez lęku ukazuje pokręconą mentalność “jaśnie oświeconych” publicystów i dziennikarzy. Ktoś wreszcie przyznał, że dla nich wszystkich Kościół i duchowni są chłopcem do bicia, a nawet do czegoś bardziej perwersyjnego – do wyciskania pieniędzy, co jest narzędziem niszczenia pozycji Kościoła i dyskredytowania orędzia, jakie głosi. Jak mówi Mariusz Zielke:

Jak wy wszyscy traktujecie problem seksualnego wykorzystywania dzieci? Czy was ten problem interesuje, czy was interesuje wyłącznie zaoranie Kościoła?

Nikt ze świata mediów głównego nurtu jeszcze nie stawiał tak jasno tej kwestii. Świadczą też o tym inne wypowiedzi, padające w tym filmie, odsłaniające warsztat reporterski takich tuzów dziennikarstwa jak bracia Sekielscy, czy dziennikarze Onetu lub Gazety Wyborczej. Jednocześnie reportaż odsłania też meandry działania mec. Artura Nowaka, prawnika-celebryty, znanego z procesów z Kościołem o odszkodowania za czyny pedofilskie duchownych.

Mariusz Zielke – Tomek (Sekielski), człowiek, który nam wszystkim mówi jaka ważna jest pedofilia w Kościele, gdy ma ofiarę spoza Kościoła, to tej ofierze mówi rób se co chcesz z tym… 

Ofiara pedofila Jarosława B. – Mój sprawca jest bardzo majętnym przedsiębiorcą, Odezwał się do mnie Tomek Sekielski i napisał, że oni już się nie zajmują tą tematyką, i jedynie co mi mogą pomóc, to dać numer telefonu do adwokata – Artura Nowaka. (…) Przyjął od mojego sprawcy 200 tys zł na swoje konto… (…) Trudno mi zrozumieć jak zostałam potraktowana przez człowieka od Sekielskich, przedstawiających go jako eksperta w trudnych kontrowersyjnych ciężkich tematach. A rzeczywistość jest zupełnie inna. Liczy się wywoływanie burzy.

Mariusz Zielke – Artur Nowak dzisiaj jest wypromowanym przez TVN, Onet, Newsweek, Oko Press, Gazetę Wyborczą, Krytykę Polityczną, pewnie parę jeszcze innych mediów, tak zwanych wolnych mediów które się szczycą tą wolnością, One wypromowały człowieka którego nikt nie sprawdził. On reprezentuje ofiary i na tym bardzo dobrze zarabia.Każde oskarżenie Kościoła, każde powództwo w kierunku Kościoła o odszkodowania, to są pieniądze dla Nowaka.

A wisienką na torcie jest wypowiedź samego mecenasa Nowaka:

Kościół będzie jeszcze przez jakiś czas hot tematem i dlatego piszemy.

To splątanie interesów prawników i dziennikarzy podsumowuje redaktor Tomasz Krzyżak z Rzeczpospolitej.

Ja mam takie wrażenie, że tych kwestii, o których pan mówi, czyli pedofilii w innych środowiskach generalnie nie dotykamy i ich nie podejmujemy – z różnych przyczyn. Jak sądzę nie są atrakcyjne tek, jak pedofilia w Kościele. Klasycznym przykładem na to, co pan mówi, jest kolega Szymon Piegza z Onetu, którego on bardzo mocno podszedł sprawą Janusza Szymika, gdzie z diecezją Bielsko – Żywiecką walczą o 3 miliony zł.

Ufam, że Pan Bóg w swojej łaskawości sprawi, że coraz częściej będziemy się dowiadywać o tym, co działo się za kulisami wszystkich afer, które wstrząsały polskim Kościołem w ostatnich czasach. Że się dowiemy czym były w istocie sankcje wymierzone w dziesięciu polskich biskupów, w tym w umierającego wówczas kard. Gulbinowicza. Że się dowiemy czym w istocie była afera wokół działania O. Pawła Malińskiego OP, albo wcześniejsza wybiórczość w ujawnianiu agentury kościelnej (sprawa O. Hejmo). Że się dowiemy coś więcej o motywach działań Kurii Płockiej w stosunku do ks. Zdzisława Witkowskiego, oskarżanego przez oszusta o czyny pedofilskie. 

A co z całym pedofilskim podziemiem? Z pornografią dziecięcą, która nie jest zapewne tak chwytliwym tematem w Polsce jak dowalanie Kościołowi? Co z handlem organami dziecięcymi i w ogóle dziećmi? Żaden Newsweek, czy Onet, ani inne Oko.press jakoś się tym nie interesuje.

I jeszcze jedno – ciekaw jestem reakcji (pewnie ich nie będzie) tych publicystów i hierarchów, którzy z trudem skrywaną satysfakcją dzielili się swymi przemyśleniami po filmach braci Sekielskich, czy kolejnych newsach o księżach pedofilach. Słyszeliśmy już i o tym, że takie filmy winno pokazywać klerykom w seminariach, że przyczyniają się one “do jeszcze dokładniejszego przestrzegania wytycznych dotyczących ochrony dzieci i młodzieży w Kościele”, że hierarchowie są wdzięczni dziennikarzom za owe filmy, czy opisywane sytuacje.

Czekam na coś identycznego w wypadku tego reportażu.

Nie sądzę, bym się doczekał.

* A jednak – właśnie ks. Piotr Studnicki z Biura Delegata KEP ds. Ochrony Dzieci i Młodzieży podziękował za film Mariusza Zielke, stwierdzając jednocześnie, że:

Drodzy dziennikarze, niezależnie od Waszych intencji, dobrze zrobiło Kościołowi, że zajęliście się wykorzystywaniem seksualnym przez niektórych duchownych.

„Dobrze zrobiło”… dobre sobie…

…„wspólnota na wieczność”…

„Spieszmy się kochać ludzi…” – gdy słyszę ten cytat, mam poczucie sztampy i banału. Tym razem także. Gdy przedstawiciel środowisk rzemieślniczych w ten sposób rozpoczął pożegnanie swego długoletniego duszpasterza, pomyślałem, że będzie to jedno banalne przemówienie więcej.  Ale w pewnym momencie dorosłemu mężczyźnie załamał się głos. Resztę słów odczytał jakby przez łzy.

A potem płacząc żegnali swego proboszcza parafianie. I płakali.

A potem, usłyszałem słowa „wspólnota jest na wieczność”, jakie powtarzał zmarły swoim dzieciom duchowym, których gromadził i prowadził przez trzydzieści lat. Powtórzyli te słowa nad jego trumną, wierząc, że w wieczności miłość trwa.

I płakali.

Te słowa o wspólnocie na wieczność wróciły do mnie kilkadziesiąt minut później, gdy po zakończonym już pogrzebie przykryty wieńcami grób otaczał tłum ludzi w różnym wieku. Mimo skończonej liturgii trwała modlitwa. Pieśni płynęły jedna za drugą. W ten sposób dzieci żegnały na jakiś czas swego ojca. Nabrałem przekonania, że nie byłoby tych ludzi, ich rodzin, dzieci, wnuków, nie byłoby kapłanów, w pewien sposób pewnie nie byłoby też mnie – gdyby nie poświęcenie, determinacja i wiara tego jednego człowieka – ks. Wiesława Kwietnia.

Gdyby nie jego otwartość na Boga, jego „przeźroczystość” – jak wyraził się ks. Wojciech Bartkowicz we wstępie do homilii.

Pamiętam, jak ojciec Kwiecień opowiadał o początkach wspólnoty, którą swego czasu założył. O prześladowaniach, spadających na niego z tego powodu. O krzywych spojrzeniach i donosach kolegów księży. O niezrozumieniu, jakiego doświadczał. Wielokrotnie powtarzał – „Są ludzie, którzy nie rozumieją czym jest wspólnota, nigdy tego nie doświadczyli. Jeśli doświadczyłeś, to wiesz, że jest to dobre. Za tych, którzy nie wiedzą co to jest – trzeba się modlić.”

Wybór jakiego dokonał wydał owoc w postaci wspólnoty, która nosi dziś nazwę Kana Galilejska. Dziś już chyba trzecie pokolenie wzrasta w tym środowisku, zrodzonym z miłości jednego człowieka. Gdy o tym myślę wraca do mnie obraz rzeźby, jaka się znajduje na sarkofagu ks. Franciszka Blachnickiego w Krościenku. Z sarkofagu wyrasta drzewo, którego gałęziami i liśćmi są ludzie połączeni w jedną rodzinę – wspólnotę, będącą konkretnym doświadczeniem Żywego Kościoła. Tak właśnie – jak sądzę – jest w przypadku tych rodzin, czy kapłanów wrośniętych w dzieło zwane Kaną Galilejską. Tak właśnie chcę rozumieć i czuć Kościół.

Ludzie wrośnięci w Chrystusa poprzez posługę kapłana. Ludzie wrośnięci  w siebie, tworzący rodzinę Pańską –  nie tylko z nazwy, dekretu, nadania, ale z serca, z ducha (a może Ducha), z przyjaźni, z tej niezwykłej więzi, jaką tworzą dzieci i rodzice – nie tylko ci biologiczni. Wrośnięci nie na chwilę, nie na studencką młodość, nie na zabawę szczenięcych lat, lecz na życie całe, „na wieczność”, z pełną odpowiedzialnością za siebie nawzajem.

Niemożliwe? Trudne, to fakt, ale da się.

Można oprzeć się tym wszystkim „schematom” duszpasterskim, tym nieco sztucznie wykoncypowanym teoriom, tym psychologizmom kościelnym. Opowiadał ks. Kwiecień, że mu zarzucano, iż przywiązuje ludzi o siebie, bo wędrują za nim z parafii do parafii. Aż wreszcie Prymas Tysiąclecia nakazał mu objąć funkcję duszpasterza przy kościele św. Anny i zabrać tam ze sobą tych wszystkich, którym towarzyszy (albo, którzy mu towarzyszą) jako pasterz. A gdy został proboszczem parafii Nawiedzenia NMP w Warszawie, to przyszli tam razem z nim, znajdując trwałą przystań. I pewnie wielu zacnych kapłanów było zniesmaczonych takim funkcjonowaniem, i wielu zgorszonych, i wielu (załóżmy, że w dobrej wierze) na piśmie wyrażało swe oburzenie i niesmak na widok owych tłumów kręcących się wokół jednego księdza. Może niektórzy z nich stali na owym pogrzebie, obok trumny tego skromnego człowieka i patrzyli na tak liczne owoce jednego życia. Może pomyśleli…

Ojciec Kwiecień był bardzo pokorny. Pewnie nie chciałby i tego co tu wypisuję, i tych słów, jakie rodziły się w głowach na pogrzebie. Pewnie chciałby ukierunkować to wszystko na Boga. Pewnie rację miał pogrzebowy homileta, gdy chcąc uszanować życie zmarłego, po prostu dał jemu samemu szansę przemówienia niejako z wieczności. I tak słuchaliśmy homilii na Niedzielę Dobrego Pasterza sprzed kilku lat – czyż można bardziej dobitnie coś przekazać? Bo dobry pasterz daje przecież życie za owce…

Ale ks. Kwiecień mówił czasami o sobie, o swoich słabościach, o swoim nawróceniu, o swoim przezywaniu miłosierdzia Bożego, o swojej miłości do Słowa – wszystko tak, że stawało się piorunującym w swej prostocie świadectwem. Wszystko było podporządkowane miłości do kogoś drugiego, wszystko stawało się darem – również doświadczenie słabości. „Pamiętaj – powtarzał –  dzięki temu, co cię spotyka, także dziki twoim upadkom możesz zrozumieć innych. Nie osądzisz ich pryncypialnie. Możesz współczuć.”

Nie odrobiłem jeszcze tej lekcji…

Nie zrobiłem wielu rzeczy, które należałoby. Zabrakło jeszcze wielu słów, jakie należałoby wypowiedzieć. Wielu pytań nie zadałem. Zabrakło owego: „dziękuję, Ojcze”.

Dopiero w wieczności.

© 2025 Światło życia

Theme by Anders NorenUp ↑