Czytam dokumenty i analizy dotyczące wciąż przecież trwającego Synodu o Synodalności. Powstrzymuję swe emocje, bo nic tak bardzo mnie nie irytuje niż kościelna (bądź partyjna, polityczna, korporacyjna) nowomowa, nieważne czy bardziej przeniknięta teologicznymi, czy socjologicznymi frazesami. Powstrzymuję emocje, bo naprawdę chciałbym wziąć te słowa-klucze na serio, zobaczyć za “towarzyszami podróży”, “wsłuchiwaniem się”, “nawróceniem synodalnym”, czy wezwaniami do “walki z klerykalizmem”, cokolwiek by znaczył treść prawdziwą i autentyczną. I choć nie zgadza mi się to, co czytam z tym, co widzę dookoła siebie i czego z bólem, a nawet rozpaczą, doświadczam (szczególnie w okresie ostatniego roku), to pragnę przyjąć (choćby na próbę), że rzeczywistość jest taka, jak ją owe dokumenty i stojący za nimi ludzie by chcieli widzieć. Chcę więc zatrzymać się i popatrzeć dookoła. W prawdzie. Ze świadomością celu jakim jest zbawienie i życie wieczne w Królestwie Bożym. Szukając dobra dusz. Przyzywając i słuchając Ducha Świętego, o którym przecież wierzę, że mówił przez proroków, przez Ojców wiary i wciąż jest obecny w jednym, świętym, apostolskim i katolickim Kościele.
Po dwóch miesiącach pewnego odosobnienia, a także walki z lękiem i obawami o to, co kto sobie pomyśli na temat moich działań i wypowiedzi, zaczynam łapać dystans odpowiedni do tego, by wyraźniej dostrzegać i nazywać sprawy leżące mi na sercu, i w efekcie przestać oglądać się na ludzkie opinie. Pustynia, choćby jej mała namiastka, daje przedsmak wolności, bez której jest się jedynie trybem w maszynerii, choćby najobficiej pokropionej wodą święconą, a nie Apostołem zapatrzonym w Jedynego Mistrza. Pustynia konfontuje z prawdą, a nie z odgórnymi dyrektywami. Pustynia zmusza do oparcia się jedynie na Słowie, a może szerzej – na Objawieniu, na Łasce; bez tego oparcia można odnaleźć jedynie swój wewnętrzny chaos, strach, kompleksy, beznadzieję i rozpacz. Łaska, która wytryska na pustyni, jest jedynym dostępnym źródłem nadziei i mocy. Pustynia też nie pozostawia miejsca na nic innego, tylko prawdę, choć, aby do niej dość, trzeba przegonić z serca wszelkie majaki, obawy, konformizm, czy jakieś próby sztukowania szaty prawdy łatami przeinaczeń, czy pięknych słów. Na pustyni widać jasno co jest ewangeliczne, a co ludzkie; co jest “polityką kościelną” (diecezjalną, parafialną, kurialną) a co zakorzenionym w Ewangelii życiem chrześcijańskim.
Pustynia…
Na marginesie – to ciekawe, że zachwycamy się w Kościele Karolem de Foucould, ale formatujemy się (nawet nie formujemy… i to zarówno duchowni jak i świeccy) do roli spokojnych zjadaczy kościelnego chleba, bojąc się czegokolwiek i kogokolwiek, kto ten spokój mógłby zakłócić. Czcimy bożych szaleńców, ale ich nie chcemy. Przyzywamy wstawiennictwa świętych kontrkulturowców, ale wolimy iść z prądem politycznej poprawności, miałkiej kultury (te namowy do obecności księży na Tik-Tokach czy innych Instagramach), czy stopni i ścieżek kariery (bardziej urzędniczej niż kościelnej)… Tak, wiem, że żadna instytucja, a zwłaszcza Ta Konkretna Instytucja, nie lubi fighterów. Tylko, co zrobić, wielu świętych, takimi właśnie było… W ten sposób i na nas spełnia się słowo Jezusa o budowaniu grobowców prorokom… Podziwiamy kapłanów niepokornych a świętych, ale ani nie chcemy takimi być, ani też nie wychowujemy innych (kleryków, czy młodych świeckich) do tego typu ewangelicznego nonkonformizmu. A dziś prowadzi on bardziej do wierności Tradycji i odwiecznej nauce Kościoła,wypowiedzi świętych, do wczytywania się w dokumenty dawnych papieży i niż do fajności, nowoczesności czy wręcz przymykania oka na grzech. (Jakby ktoś się oburzał co do owego “przymykania oka”, to wystarczy, aby trochę posłuchał opinii wiernych wsłuchujących się w kazania współczesnych dominikanów w wielkich metropoliach, lub podpytał, gdzie może pójść przeciętny rozwodnik żyjący w powtórnym związku, aby otrzymać rozgrzeszenie bez zbytnich pytań).
Pustynia każe zadawać pytania o model życia kapłańskiego, o styl duszpasterski, o to jak ratować dusze (swoją i innych), gdy oficjalne urzędy i hierarchie wydają się do tego nie kwapić, gdyż są wpatrzone bardziej w dane socjologiczne, idee Rahnerowskie, czy strach przed mediami, aniżeli w Ewangelię.
Niedługo zresztą w ogóle pojęcie ratowania duszy zostanie odłożone do lamusa jako rodzaj zabytkowej frazeologii…
Sięgam więc w tym pustynnym czasie po synodalne materiały, przeglądam syntezy – i te diecezjalne i te krajowe – wczytuje się w obraz Kościoła, jaki z nich wynika, próbując jednocześnie uśpić swoją nieufność i podejrzliwość. Czytam, zdając sobie sprawę, że Kościół będzie się tą frazeologią posługiwał przez najbliższe lata. A innego Kościoła nie ma i nie sądzę, aby się pojawił, wbrew temu co pobożnie (ale i nieco naiwnie, jak sądzę) myśli bp. Athanasius Schneider). Wypada więc synodalnie porozpychać się łokciami, aby przez pomyłkę ktoś mnie – i tych którzy podobnie jak ja wierzą i myślą – z tej eklezjalnej łodzi nie wyrzucił. Ja tu jestem! – chciałbym zawołać, ale wrodzona bierność i niechęć do tak widocznego zwracania na siebie uwagi sprawiały przez lata, że obecnie znajduję się przy burcie, zastanawiając się jak to się stało, że ktoś tę łajbę zawłaszczył i teraz mości jak najwięcej miejsc dla „krewnych i znajomych królika”…
Czytam więc w synodalnych rozważaniach o tym, że jesteśmy towarzyszami podróży, w Kościele i społeczeństwie. Czytam pytania:
Kiedy mówimy „nasz Kościół”, to kogo mamy na myśli? Kto w naszym Kościele „podąża razem”? Kto oczekuje, aby bardziej ku niemu wyjść i zaprosić go do wspólnej drogi wiary? Jakie osoby lub grupy są zaniedbane i nie objęte troską o to, by iść razem drogą wiary i stanowić jedną wspólnotę Kościoła?
Mowa jest o “podążaniu razem”. Hmm…. Ufam tylko, że kierunek tej podróży jest jasny. Że jest nim Królestwo Niebieskie w wieczności. Że Ziemia jest jedynie przystankiem. Że moi synodalni “towarzysze podróży” wiedzą, iż nie ma co się na niej mościć, trzeba zaś czynić ją sobie poddaną. Wbrew pozorom, to zastrzeżenie wydaje mi się konieczne, bo większość refleksji związana z tematem “podróży”, czy “drogi” jest wybitnie horyzontalna, jakby podróż Kościoła ograniczała się jedynie do doczesności. A przecież Kościół przenika czas i przestrzeń! A przecież Jego Głowa jest w wiecznym “dziś” Ojcowskiego Królestwa! A przecież, prócz Kościoła pielgrzymującego (czy, jak mówiono niegdyś, o czym przypomniał Benedykt XVI – walczącego) jest jeszcze Kościół cierpiący w Czyśćcu, który oczekuje na pełnię zbawienia, oraz Kościół tryumfujący, uwielbiony, zapatrzony w Baranka i śpiewający pieśń zwycięstwa na Jego cześć. Nasza podróż ziemska nie może abstrahować od tych aspektów, które poznajemy przez wiarę! Inaczej staniemy się instytucją obsługującą materię i doczesność, spychającą wszelką nadprzyrodzoność do lamusa mitologicznych pojęć, niewiele znaczących w naszej codzienności.
Moi “towarzysze podróży” to święci, których poznaję przez ich pisma, czy świadectwo życia. To dusze czyśćcowe potrzebujące pociechy i naszej modlitwy. Oni, zwłaszcza święci, “są”, nie „byli”. Ich postawa jest jedynym – poza Chrystusem – dostępnym mi sensownym punktem odniesienia, w końcu bowiem mówi Pismo:
Pamiętajcie o swych przełożonych, którzy głosili wam słowo Boże, i rozpamiętując koniec ich życia, naśladujcie ich wiarę! Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także na wieki. Nie dajcie się uwieść różnym i obcym naukom, dobrze bowiem jest wzmacniać serce łaską, a nie pokarmami, które nie przynoszą korzyści tym, co się o nie ubiegają. (Hbr 13,7-9)
Mam naśladować wiarę, ale nie tyle tych, co żyją dziś na ziemi obok mnie, lecz tych “starszych”, którzy już to życie doczesne opuścili i mogą ”świecić niczym gwiazdy”. Wydaje mi się, że obecnie tendencja jest odwrotna. Punktem odniesienia nie tyle jest Chrystus i naśladujący Go męczennicy, nauczyciele Kościoła, dziewice i wyznawcy, co “człowiek współczesny” i jego obecna tożsamość czy samoświadomość. Owszem, idę z “człowiekiem współczesnym” w jego drodze wiary, towarzyszę mu, ale punktu oparcia szukam nie w zmiennych emocjach i frustracjach doczesności, ale w tym, co Pan oczyścił poprzez wieki. Tam jest światło jak żyć. I częstokroć lepiej pojmę zagubioną duszę dzisiejszego katolika (a nawet ateisty, apostaty, czy wprost poganina – cóż za niedzisiejsze określenia!) słuchając się Ojców wiary i jej Świadków sprzed lat, aniżeli analizując skomplikowane meandry odczuć i buntów kogoś, kto jest fizycznie obok mnie. Nie znaczy to, aby nie słuchać bliźniego, czy próbować go zrozumieć. Bardziej chodzi o to, aby nie lekceważyć tych, co byli przed nami, są obok, i będą na nas oczekiwać w Domu Ojca. Jak śpiewał bard:
Zjawią się wielcy ocaleni
Z historii rusztów i popielnic (…)
Bo nie przypadkiem przeszli czyściec
Odsiani z mód wartkiego ścieku
Po to by istnieć a nie błyszczeć
I wieść dysputę o człowieku.
(Jacek Kaczmarski, Testament ’95)
Poeta miał oczywiście bardziej na myśli wielkich myślicieli, ludzi kultury, twórców i filozofów, ale o ileż bardziej możemy w tych strofach widzieć świętych, czy oczekujących w czyśćcu na ostateczne spotkanie z Panem. Czy właśnie oni, będący poza “hic et nunc”, nie są najbardziej zmarginalizowani? Zamknięci w „świadomości swoich czasów”, w „uwarunkowaniach kulturalnych”, w przeszłości, która już nam nic nie mówi? Zepchnięci do kąta, bo przecież odwoływanie się do nich może okazać niemodne, zbyt radykalne, nieadekwatne do “sposobu myślenia współczesności”, niezgodne z ekonomią rozwoju doktryny?
A co mnie obchodzi owa, tak rozumiana, współczesność, rozrośnięta do monstrualnych rozmiarów jakiegoś Baala, z którym trzeba się liczyć bardziej niż z Ewangelią! Co mnie obchodzi bożek Rozwoju, czy Nieustannej Zmiany! Mam służyć neopogańskiemu panteonowi bóstw tolerancji, globalizmu, demokracji, liberalizmu, Państwa, zrównoważonego rozwoju, itp? A gdzie prorocy i święci, wskazujący na Jedynego Pana i Króla?
Nie da się służyć Bogu i bałwanom… I nie da się sprzeciwiać bogom (demonom!) współczesności nie płacąc za to ceny. Wie o tym każdy pasterz, który odważył się być wiernym apostolskiemu powołaniu. Na szczęście jest kilku takich…
Moi towarzysze podróży to duchy czyste, aniołowie, byty niebiańskie, niczym Archanioł Rafał wędrujące z nami na co dzień, a zarazem wpatrzone w zachwytem w oblicze Trójcy. To Archanioł Michał, który broni nas w walce jaką trzeba toczyć z “ciałem, światem i demonem”. To Aniołowie Stróżowie, tak niezauważanie i niedoceniani.
Kto jest jeszcze dla mnie „towarzyszem drogi” w Kościele? To ci, którzy zostali mi dani. Którzy szukali u mnie Bożej Łaski. Których Pan do mnie posłał. Spotykani w konfesjonale, w rozmowach, w posłudze. Owce, które w moim przepowiadaniu usłyszały brzmienie głosu Dobrego i Jedynego Pasterza, Chrystusa. Z niektórymi się minąłem, niektórym pomogłem minąć życiowy zakręt, z niektórymi się zaprzyjaźniłem, a niektórych rozpoznałem jako zadane mi przez Opatrzność duchowe dzieci.
(Moja wina pewnie, że uczyniłem to bez odpowiedniej pieczątki…)
Choćbyście mieli bowiem dziesiątki tysięcy wychowawców w Chrystusie, nie macie wielu ojców; ja to właśnie przez Ewangelię zrodziłem was w Chrystusie Jezusie. Proszę was przeto, bądźcie naśladowcami moimi! (1 Kor 4,15-15)
Swoją drogą, gdy czytam powyższe słowa św. Pawła, a także wersety je poprzedzające, zastanawiam się, o co by dziś oskarżono Apostoła? O nadużywanie swego apostolskiego urzędu? O związywanie innych ze sobą? O manipulację? O uzależnienie emocjonalne? Ciekawe… To zresztą interesujący temat, jak to się dzieje, że w dobie tak wielkiej krytyki zurzędniczenia ludzi Kościoła i klerykalizacji, jednocześnie robi się wszystko, aby odstraszyć kapłanów od duchowego ojcostwa, lub od bliskich relacji… Czekam tylko, aż któreś z liberalnych katolickich pism typu Więź, oskarży śp. ks. Jana Kaczkowskiego o zbyt poufałe i nieuporządkowane (o, to modne słowo, które coś insynuuje, ale jest na tyle niekonkretne, że można spokojnie nim szafować) relacje ze swymi “synkami” duchowymi… A nie… Zaraz… To nie to środowisko… Tam swoich się nie czepiają i nawet trzymają ochronny parasol nad hierarchami myślącymi podobnie, co oni… Jakby ks. Jan był jeszcze bardziej “trydencki”, czy wiązał się z Radiem Maryja, to może jeszcze…
Rozumiem ks. Kaczkowskiego i jego miłość pasterską. Rozumiem św. Jana Bosko i jego gorliwość ratowania dusz wychowanków Oratorium. Rozumiem oddanie i walkę o dusze parafian z Ars, jaką toczył św. Jan Maria Vianney. Rozumiem ojcowskie prawo miłości, jakie opisywał w swoim kontekście św. Paweł. Ale czy dziś jest to rozumiane wśród ludzi Kościoła? Jeśli jednak jedynym rezultatem skandali seksualnych i owocem tak wielu grzechów (a są one przerażającym faktem, którego nie ma co wybielać – piszę to również jako grzesznik świadomy własnego wewnętrznego bagna) będzie nieufność i zurzędniczenie, to dość szybko zmienimy się w małą garstkę funkcjonariuszy kultu, pełną lęków i obaw, zapatrzoną w siebie nawzajem, w instrukcje, przepisy i standardy, oczekującą spokojnej emerytury – która zapewne nie nadejdzie…
A przecież tak silne jest synodalne parcie na “towarzyszenie” przeróżnym ludziom, grupom, czy środowiskom! Jak ono się ma do rzeczywistości? Do praktyki życia?
Jak urzędnik w koloratce, spotykający się z młodzieżą w kościelnej salce (bo tak każą mu instrukcje), zastanawiający się nad każdym swoim gestem i słowem (żeby nikt się nie przyczepił), dbający o to, aby zbytnio się nie zaangażować w sprawy podopiecznych (bo kto go wesprze, gdyby pojawiły się problemy), ma jednocześnie stać się ojcem dla tych, których Bóg do niego przyprowadził? Przecież nawet pośród świeckich pracowników socjalnych, pedagogów czy wychowawców, cenimy sobie właśnie tych, którzy przekraczali dystans i angażowali się z sercem i głową w sprawy swoich podopiecznych! Jeśli kapłan ma być towarzyszem podróży młodych ludzi, to musi z nimi być, nie jako kumpel, mówiący tym samym językiem, czy infantylny przebieraniec, ale jako ojciec! Rodzący z wiary i dla wiary – nie zabawiajacy, czy ufajniający wymogi Dekalogu, ale stawiający wymagania, przy jednoczesnym (właśnie!) towarzyszeniu konkretnej duszy! Nie porzucający, tyle razy porzucanego (zwykle przez najbliższych) młodego człowieka, ale biorącego za rozbudzone życie wiary odpowiedzialność!
Żeby takim być, żeby móc się w wolności zaangażować w ratowanie dusz, żeby nie wpatrywać się w papierowe wytyczne tej, czy innej Kongregacji, żeby naprawdę towarzyszyć, kapłan musi mieć poczucie wsparcia przełożonych – proboszcza, czy biskupa. I tu pojawia się problem jeśli tylko ów przełożony jest piewcą świętego spokoju. A bycie ojcem nigdy nie jest związane ze świętym spokojem… Osławione “nawrócenie synodalne” rzeczywiście zaistnieje, jeśli Kurie i każdy, kto ma choć trochę władzy w Kościele, szczerze i prawdziwie wyrzeknie się świętego spokoju i zadeklaruje gotowość na ataki, skargi, niezrozumienia, obronę kapłanów, oraz na ewentualną utratę dobrego imienia czy nawet majątku kościelnego. Dopóki tej gotowości nie będzie, to wszystkie te rozważania synodalne będą martwą literą i mydleniem oczu. Rozbudzą może oczekiwania i pragnienia co niektórych owiec, ale po zderzeniu z rzeczywistością dbających o swoje własne interesy funkcjonariuszy władzy administracyjnej, zaowocują jeszcze większym rozczarowaniem, bólem i nieufnością. Przebiją się może ideologiczni pieniacze, czy osoby płci obojga “powodowane pożądaniami różnego rodzaju, takie, co to zawsze się uczą, a nigdy nie mogą dojść do poznania prawdy” (2 Tm 3,6-7), ale cisi, smutni, płaczący, cierpiący niesprawiedliwość, naprawdę zmarginalizowani, uwikłani w trudności i nałogi – zostaną jeszcze bardziej samotni ze swym bólem. Pozostaną sierotami, bo nie będzie ojca, który im wskaże Ojca Niebieskiego.
Czytam na stronie synod.org.pl, że sam akt spotkania jest pierwszym owocem Synodu. Akt spotkania… Hmm… Jak on wygląda w Kuriach i Urzędach kościelnych… Dlaczego nie jest spotkaniem braterskim? Dlaczego nie ma w nim słuchania Pana? Narzekamy na zurzędniczenie Kościoła, ale jednocześnie robimy wszystko, żeby stawał się on coraz bardziej Świętą Korporacją, obwarowaną nieufnością i siatką zarządzeń administracyjnych… Ba, gdybyż jeszcze owa Korporacja rzeczywiście była zainteresowana swoim świętym “produktem”, skoro bowiem otrzymała 2000 lat temu unikalną recepturę i zestaw niezmiennych standardów do przestrzegania, to może powinna ich chronić i przestrzegać w najmniejszym wymiarze? Ale nie. Ta Firma, odwraca się od tego, co ma i z jakimś fatalistycznym zacietrzewieniem wciąż daje się uwodzić mrzonkom o cudownych innowacjach, o których już winna skontatować, ze nie działają.
W moim życiu kapłańskim tylko kilka razy miałem poczucie (świadomie używam tego słowa wskazującego na subiektywizm) spotkania się z przełożonym, który chciał mnie usłyszeć, a nawet rozeznać, co w moim kapłaństwie jest darem Bożym, szczególnym charyzmatem udzielonym dla dobra Kościoła. Może raz, czy dwa spotkałem się z pasterzem, który chciał być ojcem dla księdza, i nie tylko rozpoznawać w nim umiejętności do odpowiedniego zaszufladkowania administracyjnego, ale także szukać jego dobra i uznać że w osobistych, zgodnych z nauką Kościoła darach, kryje się głos Ducha Św.
Żeby się słuchać trzeba bowiem mieć do siebie zaufanie. To podstawowe, takie że nie zostanie się od razu zakwalifikowanym do jakieś przegródki mentalnej, że nie będzie się dla hierarchy “problemem do załatwienia”, że ktoś “po drugiej stronie biurka” nie zasłoni się urzędem, niemożnością, tonem protekcjonalnej wyższości, ani nie będzie udawał, że nie wie o co chodzi, gdy zostanie skonfrontowany ze złem działającym w jego własnych strukturach.
Jakże by było pięknie, aby pasterze Kościoła rzeczywiście zdobyli się na ten – zapewne dla niektórych duży – wysiłek odwagi w odrzuceniu “świętego spokoju” i zaufanie do wychodzenia na prawdziwe “peryferia” życia kościelnego! A prowadzi tam nie jakiś wymysł “nowości”, czy ideologia modnych grup “wykluczonych”, ale Chrystusowa prawda i miłość do biednych dusz zagrożonych potępieniem.
Synod oznacza “podróżowanie razem”. Ale razem z kim? Czy pasterze rzeczywiście chcą wspólnej podróży z wiernymi i kapłanami, chociażby tymi, którzy widzą jawną sprzeczność między Summorum Pontificum a Traditionis Custodes? Który rządca diecezji tego naprawdę pragnie? Przecież taka wspólna podróż zakłada brak owego świętego spokoju, tak umiłowanego przez wszystkie Kurie świata, a nawet – o zgrozo! – narażenie się na telefony od Nuncjusza i nieprzychylność w Rzymie. A przecież można by wymieniać więcej przykładów grup czy tematów, które aż się proszą o to, aby im „towarzyszyć”. Za zajmowanie się nimi nikt nie zdobędzie punktów, ani pochwał od zwierzchników, ani uznania w mediach. Pięknie jest nazywać “peryferiami” grupy LGBT, celebrując własną otwartość (por. wzmianka o środowisku osób homoseksualnych w Syntezach diecezjalnych), czy wspierać transseksualne prostytutki z Ameryki Płd. (papież Franciszek i jego jałmużnik), ale trudniej już naprawdę towarzyszyć w codzienności osobom o skłonnościach homoseksualnych, które pragną żyć w czystości i w zgodności z tradycyjnym nauczaniem Kościoła, bez kolorowych piórek i tęczowych flag, za to z różańcem w ręku, w ascezie i w wierności codziennej Mszy św. Super jest opisywać ustami rzeczników prasowych wspaniałą kulturę dialogu organizowanych przez Kurię spotkań synodalnych, czy innych „dziedzińców pogan”, ale gdy przychodzi do prawdziwego wsłuchania się w wiernych którzy pragną więcej niż “średnia parafialna” (więcej katechezy, więcej nauki katolickiej, więcej formacji, więcej kierownictwa duchowego, więcej towarzyszenia rodzinom np. edukującym dzieci w domu, więcej duchowego ojcostwa) to odeśle się ich do proboszcza parafii, w której mieszkają, umywając ręce od ich duchowych poszukiwań. (No, chyba, żeby pracowali w mediach, albo prowadzili kancelarię prawniczą… Kościelne Urzędy liczą się tylko z dziennikarzami i z prawnikami…) Wspaniale by było mieć na diecezjalnej stronie internetowej zakładki z “duszpasterstwem specjalistycznym”, okraszone odpowiednimi Instytucjami, Domami Pomocy, Poradniami, ale gdy trzeba się zaangażować w ratowanie dusz w rodzinach tzw. nowej patologii, czy pomoc dorosłym dzieciom np. gwałconym przez własne rodzeństwo pod okiem matek zajętych nowym kochankiem, albo młodymi ludźmi na skraju (a często już poza tą granicą) depresji skazanymi na dysfunkcyjne (a na zewnątrz tzw. porządne) rodziny – nie, takimi rzeczami nikt się nie zainteresuje, nikt nie pobrudzi sobie dłoni z apostolskim pierścieniem… A jeśli któraś z takich rodzin nagle poczuje się dotknięta tym, że dziecko (dorosłe!) chce się odciąć od tego syfu i to poczucie dotknięcia zamieni w pełen frustracji donos na złego księdza, który “zabrał dziecko rodzinie”, o tak, wtedy Święty Urząd “pochyli się z troską nad problemem”… To może należało się pochylić wcześniej? To może na wizytacjach należałoby pochodzić po tzw. “kolędzie”? To może zamiast słuchać “specjalistów” , na pierdyliard pięćsetnej konferencji na Szalenie Ważny Temat, należałoby posiedzieć w zwykłym parafialnym konfesjonale… To już byłby prawdziwy cud synodalny! Ale za to nie ma profitów medialnych, czy watykańskich… Jeśli faktycznie Ecclesia semper reformanda, to podróżujmy wspólnie w dziele np. reformy reformy, co postulował papież Benedykt. Czemu nikt ze zwolenników dialogu o tym nie przypomina? Czemu na ten temat nie poobraduje choćby odpowiednia Komisja Episkopatu?
Eeech… rozmarzyłem się i wkurzyłem zarazem…
Drodzy towarzysze podróży! Też jesteśmy na tej łodzi. Widzący straszliwy kryzys Kościoła. Przerażeni stopniem zniszczenia katolickiego sposobu myślenia. Poobijani przez kościelne mafie urzędnicze, lawendowe lobby, kliki karierowiczów, grupy wielbicieli pięknych słówek bez pokrycia, czy zachowujących się jak niewierzący duchownych wszystkich stopni. Jesteśmy tu, bo tę Łódź stworzył Chrystus, którego kochamy i którego chcemy czcić i uwielbiać w sposób, który był święty dla minionych pokoleń – a przecież to, co było za święte uznane, nie może przestać być świętym. Jesteśmy – zapatrzeni w nadprzyrodzoność, ufający w dar kapłaństwa hierachicznego i służebnego, szanujący i uznający podział na Ecclesia docens (Kościół nauczający) i dicens (nauczany), nie lekceważący proroctw i objawień prywatnych (por. 1 Tes 4,20), idący pod prąd poprawności, nie dowierzający systemom politycznym, pragnacy wychowywać swoje dzieci podług Tradycji, może dla wielu śmieszni i dziwni. I choć widzimy jak spróchniałe są struktury tej Świętej Łodzi, to nie chcemy jej opuszczać. Innej bowiem nie ma. Będziemy się więc trzymać burty i masztu, choćby inni “towarzysze podróży” odginali nam na siłę, czy nawet łamali palce i sumienia.
Takie jest nasze nawrócenie synodalne.