W ciszy Wielkiej Soboty pobrzmiewają jeszcze ostatnie Jezusowe słowa, wypowiedziane z wysokości Krzyża. Nimi to Chrystus, na chwilę przed śmiercią, egzorcyzmuje złego ducha, któremu wydaje się, że pokona Człowieka z Nazaretu tymi samymi pokusami, którymi zwykła rozbijać serca synów i córek Adama. Dotyka Go więc beznadzieją, lękiem, niewiarą i rozpaczą. Próbuje wmówić, że Bóg jest niebezpiecznym i złośliwym wrogiem pozostawiającym człowieka w największej samotności, bezbronnego i wydanego na pastwę robaczywych serc innych ludzi. Kusi do przeklinania swego życia, decyzji niegdyś podjętych, a wreszcie do olbrzymiego pragnienia śmierci.

Chrystus walczy. Tak, jak niegdyś na pustyni, tak i teraz smaga Przeciwnika Słowem Bożym, wiedząc, że to najlepszy oręż w tej śmiertelnej walce.

Krzyżowany woła: 

Ojcze, przebacz im, bo nie wiedza, co czynią

(Łk 23,34)

W ten sposób przekracza pokusę nienawiści i pragnienie zemsty, które zdaje się być chlebem, powszednim naszych zachowań, często ukrytym w głębi serca.

Wołaniem o przebaczenie oddala naturalny odruch odpłacenia drugiemu za zadawany ból.

Na pokusę egotycznej niechęci do czynnego miłowania Pan odpowiada wołaniem o przebaczenie dla swych wrogów!


Zawieszony na trzech gwoździach, lżony przez współtowarzysza niedoli, zwraca umęczone Oblicze w stronę jedynego życzliwego głosu, jaki do Niego dociera:

Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju

(Łk 23,43)

Wiszący obok skazaniec uznaje swój grzech i winę, a jednocześnie jest gotów uwierzyć, że straszliwie upokorzony Rabbi z Nazaretu, jest Kimś więcej, aniżeli jedynie strzępem człowieka o niebezpiecznych poglądach.

Jezus daje mu nadzieję – wbrew wszelkiej nadziei. Egzorcyzmuje jego przegrane życie. Jakże często możemy mieć taką świadomość – że nasze życie jest nieudane, przegrane, beznadziejne. Że popełnialiśmy błąd za błędem i nie ma już teraz wyjścia z rozpaczliwej sytuacji. Że nie możemy się wyplątać – z trudnego małżeństwa, z coraz bardziej ciążącego kapłaństwa, z dysfunkcyjnej rodziny, z nałogów ciągnących się od lat, z grzesznych pragnień, o których cały świat (często łącznie z najbliższymi) mówi, że to nic takiego.

Nasz Pan wie czym jest życie po ludzku przegrane. Nie zrobił kariery na naszą miarę. Nie pozostawił po Sobie dzieci i wnuków, ani domu z basenem, ani miliona na koncie. Pozostał sam na krzyżu – bez przyjaciół, uczniów i tych, którym uczynił dobro.

Na pokusę zmarnowanego życia i beznadziei Pan wskazuje na Siebie, jako źródło nadziei. Obiecuje przegranemu człowiekowi raj, jako konsekwencję wyznanej prawdy. Także i samemu sobie przypomina o tym, o co walczy przebitymi dłońmi – o raj dla udręczonych własnymi grzechami, skruszonych już dusz człowieczych.


Kolejne słowo kieruje Chrystus do stojącej pod krzyżem Maryi – Matki Bolesnej. Widzi Jej cierpienie. Pragnie skierować Jej myśl jednak ku czemu innemu – ku misji, jaka się nie kończy na Kalwarii, ale ją przekracza w wieczność. 

Niewiasto, oto syn Twój… Oto Matka twoja

(J 19,26)

Na pokusę osunięcia się w bolesną samotność Pan odpowiada zaproszeniem do nieustannej duchowej płodności. – Nie jesteś sama, Matko – zdaje się mówić umęczony Syn. – Pamiętaj, że jesteś Niewiastą z Kany, umiejącą rozpoznać braki i bolączki świata. Pamiętaj, że jesteś nową Ewą, zapatrzoną w wolę Ojca Niebieskiego. Pamiętaj, że poprzez nieustanne “bóle rodzenia” zwyciężysz starodawnego węża, który chciałby zwieść tych, których tak bardzo pokochałem. Nie zamykaj się w swoim cierpieniu, ale spraw, aby dało ono owoc.

Na pokusę zabsolutyzowania bólu, mogącego stać się pustą rozpaczą Pan odpowiada zadaniem i misją. 


Z każdym następnym zdaniem Jezus zdaje się osuwać w otchłań właściwą dla rodzaju ludzkiego – w mrok pustki i poczucia opuszczenia. 

Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?

(Mt 27,46)

Sam oddalił od siebie boską wszechmoc, “ogołocił samego siebie” z własnej decyzji, podyktowanej nadmiarem miłości. Teraz doświadcza skutków zwykłej, ludzkiej niemocy, tak znanej każdemu człowiekowi. Wydaje Mu się, że jest zupełnie osamotniony, że nie ma wokół nikogo i niczego poza ogromem bólu. W takich sytuacjach pojawia się zwykle pokusa złorzeczenia Bogu i zanegowania nie tyle nawet Jego istnienia co miłości. Chrystus jednak nie odwraca się od Ojca i cały swój lament wylewa przed Jego – ukrytym, to prawda – Obliczem. Jego skarga nie jest kierowana w pustkę, ale “do Ojca, który jest w ukryciu”. 

I choć odpowiedź nadeszła po trzech dniach, to pokusa złorzeczenia Panu Zastępów, pokusa Hiobów wszystkich czasów, została odepchnięta. 


Przed oczami konającego Pana odsłaniają się coraz to bardziej mroczne zakamarki ludzkiej duszy. Zda się, że Syn Boży, ukryty w lichym człowieczeństwie dotyka studni bez dna – wiecznego nienasycenia synów człowieczych. 

Pragnę!

(J 19,28) 

Jednym słowem Pan oddala pokusę głodu – głodu ciała, emocji, pokarmu. To wszystko, czym się sycimy szukając coraz to nowych wrażeń, zostaje dotknięta przez pragnienie Boga – to jedyne czyste i nieskalane pragnienie miłowania. Z serca Jezusa za kilka chwil wypłynie krew i woda, jakby na znak, że jest Ono nieustannie płodnym źródłem dawania, krynicą miłości i miłosierdzia z której każdy może zaczerpnąć. Jezus nie pragnie pragnieniem ludzkich pożądliwości, pragnieniem satysfakcji, czy wzbogacenia wewnętrznych głodów. 

On pragnie dawać!

On pragnie rzucić na ziemię ogień Ducha Świętego!

Jego palą “płomienie miłosierdzia”, w cieple których nikt jednak nie chce się ogrzać. 

Jeśli chcesz dostać pokarm naprawdę sycący – daj innym siebie.


“Bieg dokończyłem, wiary ustrzegłem” – zawoła w obliczu kresu swego ziemskiego życia Paweł Apostoł. To dalekie echo przedostatniej frazy wypowiedzianej popękanymi ustami umierającego Zbawiciela.

Wykonało się

(J 19,30)

Są momenty, gdy nie da się zrobić nic innego jak trwać z godnością w sytuacji, w której Bóg nas postawił. Dopić do końca kielich goryczy. Nie poddać się przemożnemu wrażeniu, że wierność jest bez sensu. Pamiętać, że zasadą naszego życia nie jesteśmy my sami, ale posłuszeństwo woli Ojca. Pamiętać, że na Jego chwałę żyjemy i dla niej jesteśmy stworzeni, nawet jeśli ta prawda ma dla nas pustym frazesem. Wiara nie musi przechodzić przez nasze zrozumienie – choć jej będzie z natury rzeczy poszukiwać – ani doświadczenie, zwłaszcza emocjonalne. Wiara jest poddaniem się logice innej niż moja, lub twoja. Wiara jest przylgnięciem do planu bożego, na tyle, na ile jest nam odsłaniany. Wtedy dopiero “wykona się” nasze istnienie, gdy postawimy ostatnią kropkę według wzoru podanego nam przez Ojca Wszechrzeczy.

Na pokusę bezsensu służby i życiowego powołania Pan odpowiada mocą wiary w wolę Ojca. Jest ona większa aniżeli to co widać i słychać.


I na koniec nasz Pan wypowiada się głosem pełnego ufności dziecka.    Oddalając lęk rzuca się z wysokości krzyża w przepaść, która każdego człowieka przeraża i fascynuje zarazem – w ramiona Ojca.

Ojcze, w Twoje ręce, powierzam ducha mego

(Łk 23,46)

Nie żaląc się, nie zamykając, nie udając niczego – wszystko zawierzam ojcowskim dłoniom. Bo wierzę, że miłują. Bo wierzę, że mnie uchwycą. Bo wierzę, że nie dadzą zrobić prawdziwej krzywdy.

Powtarzajmy to ostatnie Jezusowe zdanie jako egzorcyzm, zwłaszcza wtedy, gdy szatan próbuje lękiem zdławić dobro jakie możemy czynić. Smagajmy tymi słowami demona, który stara się pogłębiać naszą pychę i wynikającą z niej panikę w obliczu (prawdziwego lub urojonego) nieszczęścia. 

Są dłonie Ojca i są one dobre, bezpieczne i czułe!

Poza nimi zawsze będę niespokojny.

Jest tchnienie Ducha, świeże i ożywcze.

Poza nim będę martwy.

Są Słowa Syna, prawdziwe i pewne.

Poza nimi ugrzęznę w kłamstwie i wiecznym lęku.


A po trzech dniach, pierwsze słowa, jakie wypowiedział Zwycięzca były też egzorcyzmem, niejako streszczającym wszystkie siedem zdań z krzyża:

Nie bójcie się!

(Mt 28,10)