Przeczytałem rano twitterowy wpis pewnego świeckiego tradycjonalisty, aktywnie włączającego się w posługę na Mszy św. w dawnym Rycie Rzymskim. Najpierw ucieszyłem się, bo początek zabrzmiał dość optymistycznie, a był on reakcją na jedno zdanie zawarte w świeżo opublikowanym Instrumentum Laboris Synodu o Synodalności.
Opublikowane dzisiaj Instrumentum laboris #Synod wzruszyło mnie i dało nadzieję, że głos tradycjonalistów Kościele zostanie usłyszany. „[W]ielość obrządków w jednym Kościele katolickim jest prawdziwym błogosławieństwem, które należy chronić i promować (…)”
Pełny zapis cytowanego fragmentu brzmi tak:
Kościół doświadcza każdego dnia głębokiej jedności w tej samej modlitwie, ale w różnorodności języków i obrządków: jest to podstawowy punkt klucza synodalnego. Z tego punktu widzenia wielość obrządków w jednym Kościele katolickim jest prawdziwym błogosławieństwem, które należy chronić i promować. (Instrumentum Laboris XVI Zgromadzenia Ogólnego Synodu Biskupów, pkt 47. Rzym, 29 maja 2023 roku)
Po chwili zastanowienia jednak wydaje mi się, że tak entuzjastyczna reakcja jest dużo na wyrost i przypomina raczej życzeniowe rozpoznawanie ukrytych treści w dokumentach z Plenum KC w latach słusznie minionych, aniżeli komunikację z pozostającymi między sobą w komunii katolikami, którzy ponoć “pielgrzymują wspólnie” na drodze zbawienia. Słusznie zauważył jeden z twitterowiczów, komentując powyższy wpis, że prędzej będzie to się odnosiło do liturgii amazońskiej, aniżeli do sprawowania dawnego rytu.
Ale nawet, jeśliby był to ukłon w stronę środowisk tradycyjnych w Kościele to wydaje się, że nie zapowiadałby, niestety, nic dobrego. Wręcz utrwalałby nieprawdziwą i szkodliwą wizję, w której można oderwać ryt od depozytu wiary, i traktować go jako coś autonomicznego. A przecież “lex orandi, lex credendi”…
Już teraz, niektóre środowiska tradycyjne, wychodząc z założenia, że lepszy wróbel w garści, próbując balansować na ścieżce przez trzęsawiska ostatnich przepisów zamrażających starą liturgię, zapominają o prawdach wiary, które są nierozdzielne od sposobu celebracji. Jest to szczególnie kuriozalne w diecezjach i wspólnotach, których rządcy nie widzą (bądź nie chcą dojrzeć) zerwania z myślą teologiczną, duszpasterską i liturgiczną poprzednich pokoleń. I w ten sposób “poetyka absurdu” zatacza coraz większe kręgi.
Oto garść przykładów.
W jednej z dużych metropolii celebracje starej Mszy św. odbywają się świątyni będącej normalnie siedzibą dużego duszpasterstwa, prowadzonego przez kapłana wyznającego zdecydowanie lewicowe poglądy, zwolennika Tygodnika Powszechnego, czy środowiska Więzi, a także konsultora różnych episkopalnych gremiów. Ktoś by powiedział – Oto świetlany przykład dialogu i otwarcia! Tak, na pewno piewcy Kościoła Otwartego są ową symbiozą zachwyceni… Wspieranie tradycjonalistów jedynie w aspekcie dawnych celebracji, nie jest niczym nowym, w środowisku kościelnej lewicy. Nie jestem tylko pewien czy równie zachwycony tym byłby św. Józef Sebastian Pelczar, nie mówiąc już o św. Atanazym.
Celebrujący owe Msze św. tradycyjny duszpasterz, korzystając z gościny zwolennika dialogu, ma zapewne do wyboru – albo zamknąć oczy na “magisterium Gazety Wyborczej”, albo bronić jasno katolickiej prawdy i ortodoksji. Wydaje się, że wybiera to pierwsze, co świadczy zarówno o pewnych problemach na drodze formacji własnej oraz niedouczeniu. Nie da się bowiem pogodzić idei głoszonych na Kongresie Katolików i Katoliczek (choćby były nie wiem jak by były uwodzące emocjonalnie czy intelektualnie) z tradycyjnie pojmowaną nauką Kościoła. Zresztą – inny kapłan z tego samego tradycyjnego instytutu, jakiś czas temu, został wyproszony z prężnie prowadzonej przez siebie placówki w jednym z miast na wschodzie Polski, właśnie ze względu na swoją nieustępliwość moralną i doktrynalną. Jego kolega zaś, który tak świetne koegzystuje z kościelną lewicą zdobywa coraz to nowe godności kościelne…
Nie wiem jaką ów kapłan, jego przełożeni i wierni, mają wizję Kościoła, ale wydaje mi się, że idealnie wpisuje się ona w synodalny ciąg pochwały dla różnorodności. Tylko o jaką różnorodność chodzi, i gdzie są jej granice? Przez wieki Kościół praktykował raczej różnorodność duchowości, czy sposobów życia konsekrowanego. Dziś natomiast kościelna różnorodność zaczyna mienić się wszystkimi barwami tęczy… Ponadto sprowadzenie dawnego rytu li tylko do folkloru i skansenu byłoby czymś pożądanym zapewne przez wielu dość wysokich urzędników kościelnych.
Innym przykładem była słynna sprawa z południa Polski, kiedy to duszpasterz Mszy trydenckiej, nie mogąc dogadać się z pasterzem diecezji, zaczął celebrować dawną liturgię w świątyni luterańskiej. Jestem w stanie zrozumieć desperację owego kapłana, ale znowu pojawia się pytanie o to, czy nie doszło do zerwania lex orandi z tradycyjnym lex credendi. Innymi słowy – jaką wiarę wyznaje ów duszpasterz i czy jest to na pewno wiara katolicka i apostolska?
Warto może jeszcze wspomnieć o filmie, jaki został jakiś czas temu zrealizowany przez środowiska tradycyjne, a który traktuje o Mszy św. trydenckiej i (trochę) o tradycyjnej pobożności. Słusznie jedna z blogerek zauważyła, że popełnia się tam ten sam błąd, który tak bardzo jest krytykowany wobec środowisk charyzmatycznych. Msza zostaje sprowadzona do roli przeżycia – wzniosłego i pięknego, szlachetnego i dostojnego, ale tylko przeżycia. Jakby prawda o tym, że wiara zasadza się na intelekcie, a nie na emocjach, gdzieś zanikła podczas przygotowywania owego filmu.
W każdym w opisanych przypadków wydaje się, że odsłania się ten sam problem – sprowadzenia celebracji w dawnym rycie do wymiaru zewnętrznego, a przez to oddziałującego na sferę afektywną. Jest to o tyle zrozumiałe, że wszyscy jesteśmy (że użyję tytułu książki red, Nosowskiego) “dziećmi Soboru”, wszyscy doświadczyliśmy czegoś, co można by zdefiniować jako “ukąszenie modernistyczne”, a w związku z tym w naszym myśleniu nastąpiło oderwanie istotu przedmiotu od jego odbioru. Doświadczenie osobiste stawia się w ten sposób ponad istotą zjawiska, ponad jego naturą, która jest mniej zajmująca i której nie chce się nikomu poznawać. Tej natury, w przypadku Najświętszej Ofiary, nie określa bardziej lub mniej ortodoksyjna homilia, czy rodzaj ornatu celebransa, albo śpiew łaciński wspaniale wyszkolonej scholi, ani tym bardziej osobiste przeżycie wiernego, ale całość „lex orandi”, zawartego w danym rycie.
A musi być to “lex orandi” istotowe związane z odwieczną wiarą Kościoła.
Wracając do początku tego wpisu – mam pewne wątpliwości, czy jakikolwiek zapis, poczyniony w najnowszym Dokumencie Roboczym trwającego obecnie Synodu, otworzy drogę do pogodzenia Kościoła z samym sobą. Sam fakt zgody na sprawowanie dawnej Mszy, to zbyt mało. Potrzebna jest zgoda na życie według depozytu wiary, oraz na obronę go za wszelką cenę. Inaczej sprowadzimy najcenniejszy dar, jaki jest nam dany do roli ozdóbki na choince, pięknego obrazka do podziwiania bądź krytykowania.
A gdyby się tak stało, to byłby to wielki krok na drodze do odstępstwa.