Światło życia

Blog ks. Jacka Gomulskiego

Idąc ciemną doliną (4)

Przejście przez ciemną dolinę wiąże się z całą paletą uczuć. Nie tylko z gradientami szarości, o nie! Są tam przecież i mocne szafiry, i skłębione błękity paryskie, granaty a nawet krwawe purpury tętniące życiem. Ciemność składa się przecież z wielu odcieni. Nie na darmo zabrania się początkującym malarzom używania czarnej farby, aby uczyli się odróżniać poszczególne barwy w tym, co oko rozpoznaje jako kolor czarny. Warto to plastyczne ćwiczenie przekładać na swoją emocjonalną a także duchową rzeczywistość! Warto, a nawet trzeba przyjąć i zaabsorbować ten bogaty świat własnych smutków, smuteczków, melancholii, a nawet większych dramatów –  nie wypychać ich od razu z własnej świadomości, nie udawać, że ich nie ma, nie chować przed nimi głowy w piasek. Choć to niezwykle trudne, można odkryć “bogactwo różnorodności” własnej ciemnej doliny…

Tak, przyznaję. Dolina, jaką idę, jest ciemna, co nie znaczy, że jest czarna. 

Do grona tych barw, które bardzo łatwo można pomylić z głęboką czernią rozpaczy zaliczyłbym coś, co nazywam bólem bezbronności. I chodzi mi szczególnie o bycie bezbronnym wobec odrzucenia, zranienia, jakiegoś podeptania tego, co jest cenne w każdej relacji międzyludzkiej. Każda miłość generuje ów rodzaj bezbronności, a w konsekwencji zgody – a nawet pewnej podatności – na zranienie. 

Przy czym – i to jest chyba specyfika kapłańska, którą wielu chciałoby poczytać za argument w zniszczeniu kapłaństwa katolickiego – jest to bezbronność dwojakiego rodzaju. Jest tam aspekt ludzki, dotykający zwykłych odniesień i relacji. Ale jest też coś, co łączy się z nadprzyrodzonym darem, jaki niesie kapłan i jakim ma szafować. Oczywiście, trudno czasem obie te płaszczyzny rozdzielić, chyba tak już to ze sobą Pan Bóg splótł. Wydaje mi się, że tego właśnie dotyka mocna reakcja św. Piotra, opisana w Dziejach Apostolskich, na krętactwa Ananiasza i Safiry. Okłamany Apostoł grzmi: “Nie ludziom skłamaliście…”

(1) Pewien człowiek imieniem Ananiasz ze swą żoną Safirą sprzedał własność, (2) lecz odjął sobie coś z zapłaty za wiedzą żony i tylko pewną część przyniósł i złożył u stóp apostołów. (3) Piotr powiedział: „Ananiaszu, dlaczego szatan wypełnił twe serce, tak że okłamałeś Ducha Świętego i odłożyłeś sobie część zapłaty za grunta? (4) Gdy były twoje, były twoje, a czy teraz sprzedane nie zależały od twego wolnego wyboru? Dlaczego taką rzecz dopuściłeś do swojego serca? Nie ludzi okłamałeś, lecz Boga”. (5) Gdy Ananiasz usłyszał te słowa, padł i wyzionął ducha. Wielki strach ogarnął wszystkich słuchających.

Dz 5,1-5

Piotr reaguje mocno i ostro. Z siłą nadprzyrodzonego autorytetu przeciwstawia się krętactwom Ananiasza i Safiry. Ale ten Wielki Rybak znad Jeziora Galilejskiego był raczej człowiekiem o grubej skórze. Ja nie jestem. Mnie już bliżej do załamanego Eliasza pod janowcem… Zresztą w tym co piszę dotykam trochę innej sytuacji. Reakcja Piotra ukazuje ów wspomniany splot ludzko-duchowy w sercu kapłana, więc i pewnego rodzaju bezbronność jest podwójna. Chyba dobrze to odsłaniają Listy św. Pawła i jego ból wobec zatwardziałości serca chrześcijan w założonych przez siebie wspólnotach.

Zawsze mi się wydawało, że posługa kapłańska wiąże się z troską o drugiego człowieka, że konfrontacja z czyjąś biedą musi zaowocować empatią i jakąś próbą zaradzenia czyjemuś problemowi. Nigdy zaś nie byłem zbyt dobry w odnajdywaniu rozwiązań, nazwijmy to społeczno-organizacyjnych, w pomocy charytatywnej, czy w pomysłach strukturalnych. Za to świadomość ludzkiej biedy duchowej, emocjonalnej, czy psychicznej z reguły powodowała chęć pomocy. 

Teraz już jednak tak nie jest. 

Ta pierwotna naiwność rozbiła się o potężny gmach zła, jaki w sercu może nosić drugi człowiek. Zła owocującego roszczeniowością, pragnieniem zemsty, jakimś potężnym niezaspokojeniem, które każe szukać winnych własnych niespełnień i niepowodzeń. Ta moc zła uderza najczęściej w tych, którzy okazali komuś serce, a bardzo rzadko w prawdziwych sprawców nieszczęścia danej osoby, bo tamci – z różnych przyczyn -są już nieosiągalni. Wobec takiej potęgi zła – złośliwego, niszczącego, zaraźliwego – miłość okazuje się bezbronna… Zaczyna smakować gorzko, niczym kielich goryczy. 

Czuję ten smak na podniebieniu zawsze, ilekroć wspominam ludzi, jakich spotkałem na drodze posługi kapłańskiej, a nawet wcześniej, którzy po latach odsądzają mnie od czci i wiary. Zapewne ktoś by zarzucił mi zbyt wielkie zaangażowanie w życie innych ludzi, zbyt wielkie przejęcie się niegdyś spustoszeniem, jakie zło (a u młodych ludzi najczęściej jest to zło niezawinione) uczyniło w czyimś życiu. Jednak takie, pełne empatii podejście wynikało zarówno z mojej formacji oazowej, jak i z tego wszystkiego co, dało się usłyszeć w seminarium ze strony ojców duchowych, czy rekolekcjonistów. Wszyscy napominali: “Nie bądźcie urzędnikami w sutannach”! Chyba najlepiej ten imperatyw streszcza Franciszkowe wezwanie do tego, aby być pasterzem pachnącym zapachem owiec… Co prawda, wypowiedziane to zostało długo po zakończeniu mojej nieszczęsnej formacji seminaryjnej, ale kapitalnie oddaje owo ciążenie do tego, aby być blisko “ludzi z peryferii”. 

Byłem na tych peryferiach.

Dostałem po głowie.

Prawie nikt z zasłuchanych w Franciszkowe wezwania hierarchów mnie nie wsparł.

Dlatego dzisiaj, poobijany i podruzgotany wewnętrznie zastanawiam się, co ma zrobić kapłan, który nie chce być urzędnikiem, ani “kasjerem sakramentów”, a już wie, że wezwanie do kapłańskiej empatyczności zda się być rodzajem diabelskiej prowokacji.

Z drugiej jednak strony wydaje mi się – a piszę to z perspektywy pustyni, czyli zarówno pewnego dystansu, jak i ogołocenia – że dopiero doświadczenie bólu zranienia, odrzucenia i bezmyślnego, niszczącego zła, pozwala w jakimś stopniu przybliżyć się do tego, co sam czynię wobec Chrystusa. Tylko poznając samemu smak goryczy próbować świadomie zapłakać nad Jego kielichem upokorzenia i poczucia zdrady. Oczywiście, to nie jest tak, że otaczające mnie mroki i pokusa bezsensu od razu mistycznie otwierają wejście do Ogrodu Oliwnego. Za dużo we mnie jeszcze słabości i miłości świata. Ale na pewno doświadczenie bezbronności przybliża bardziej do Baranka, aniżeli tysiąc przeczytanych na ten temat rozważań.

Więc kończę.

Jak jesteś w mrokach, to wiedz, że On zna ciemność, i odrzucenie, i lęk, i bezbronne serce…

Im więcej bezbronności, tym większe otwarcie na Boga i dla Boga, i tym samym większy napływ Jego mocy, Jego większa obecność w człowieku.

Hans Urs von Balthasar „Chrześcijanin i lęk”

O chorobach duszy i orędziu z Lourdes

Dziś przypada (w obu kalendarzach, zarówno tym posoborowym, jak i tym dawnym) wspomnienie Matki Bożej z Lourdes. Odwołuje się ono do objawień, jakie miała czternastoletnia Bernardetta Soubirous w grocie Massabielskiej od 11 lutego do 16 lipca 1858 roku. Najważniejszą rzeczą, jaka wynika z tych objawień są słowa Maryi: “Ja jestem Niepokalane Poczęcie”, oraz pamiątka/znak, jakim jest cudowne źródło, które do dziś przyciąga chorych i pielgrzymów pragnących uzdrowienia. Dlatego też związano z tą datą Światowy Dzień Chorego, dziś już 33. Warto jednak pamiętać, że najgorsza choroba, to ta, która dotyka duszy, a nie ciała. I w zasadzie o tym były objawienia w Lourdes. Nie chodzi bowiem w tym dniu o zwykłe przypomnienie sobie historii małej dziewczynki co to “poszła po drzewo w las” i spotkała Matkę Najświętszą. Jak większość objawień maryjnych także i to jest znakiem wskazującym na pewną nadprzyrodzoną rzeczywistość. I o tym to wspomnienie ma przypominać – o tym, że jesteśmy grzeszni i chorzy na duszy (oraz na ciele), że prawdziwie Niepokalaną osobą była jedynie Maryja (i to nie z własnych starań, ale z Łaski Bożej), że szczęście pełne możemy osiągnąć jedynie w Niebie, że uzdrowienie z naszych słabości jest tylko przez Łaskę, oraz że Bóg lituje się nad nami i daje, już tu, na ziemi, narzędzia do tego, aby dźwigać się z choroby ducha.

Maryja powiedziała małej Bernadecie: “Ja ci przyrzekam uczynić cię szczęśliwą, ale nie tu na tym świecie, lecz w Niebie”. Nie da się ukryć, że to obietnica trudna do przyjęcia, zwłaszcza dla osoby chorej – czy to na ciele, czy na psychice, czy na duszy. Może właśnie dlatego Matka Boża mówi te słowa do prostej dziewczynki, jeszcze nie dotkniętej goryczą i zniechęceniem, choć znającej trud i ból. Trwałe doświadczenie fizycznego (lub jakiegokolwiek innego) cierpienia, pomnożone o świadomość nie znalezienia szczęścia na ziemi, może przygnieść, chyba że człowiek odważy się na szaleństwo prawdziwego zaufania słowom z tamtego Objawienia. Bo przecież mówią one nie tylko o tym, że ziemska egzystencja skażona jest nieodwołalnie pewnym rodzajem cierpienia i smutku, którego zagłuszyć się nie da. Tam jest jeszcze zawarta obietnica – “Ja ci przyrzekam…” Tam jest ukryta świadomość tego, że człowiek szczęścia pragnie i potrzebuje i że to pragnienie jest wpisane w jego naturę przez Stwórcę. Jednak bunt wobec Boga, oraz łatwość z jaką każdy z nas ulega zwodzeniu sprawiają, że osiągnięcie owego szczęścia tu i teraz bywa niemożliwe. Moja i twoja nieokiełznana samowola, smak słodyczy egotycznej niezależności, niechęć do kochania aż po zaparcie się samego siebie – oto przyczyny choroby duszy, unieszczęśliwiające każdego z nas. Lekarstwo? Łaska, która przychodzi dzięki pokucie. W Lourdes Maryja po raz drugi (pierwszy raz było bodajże w La Salette) powiedziała: “Pokuty, pokuty, pokuty”. Orędzie to powróci ponad pół wieku później, w Fatimie.

Wszystko to dość łatwo się pisze i zapewne czyta. Jednak potraktowanie na serio orędzia Lourdzkiego, nie zredukowanego do konieczności pomagania chorym na ciele, już takie łatwe nie jest. Praktyka duszpasterska, niestety, każe dzisiaj urządzać w kościołach publiczne sprawowanie sakramentu chorych (choć de facto nie jest to zgodne z rubrykami i przepisami o udzielaniu tego sakramentu), do którego ustawiają się kolejki osób często bez spowiedzi czy chociaż decyzji o zerwaniu z grzesznymi sytuacjami życiowymi. W końcu każdy jest jakoś na coś chory… Jednak refleksja o chorobie duszy, o raku grzechu, o konieczności zaakceptowania grzesznej kondycji każdego z nas, o nałogach grzechowych, o spustoszeniu czynionym przez grzech śmiertelny, o słabości natury ludzkiej, o konieczności pokornego samoumniejszania się, o konieczności pokuty oraz o pierwszeństwie Łaski, która “do zbawienia jest koniecznie potrzebna” – nie przebijaja sie w świadomości zarówno wiernych jak i duszpasterzy. Piszę te słowa ze skruchą i bólem serca również z własnego doświadczenia.

Sługa Boży Abp Fulton Sheen w książce “Komunizm i korzenie Zachodu” napisał:

Jeżeli mielibyśmy wskazać konkretną datę, którą można by uznać za początek współczesnego świata (termin „współczesny” został tu użyty dla odróżnienia od świata chrześcijańskiego), byłby to prawdopodobnie rok 1858. Właśnie wtedy John Stuart Mill napisał esej „O wolności”, w którym wolność została utożsamiona z samowolą i brakiem odpowiedzialności społecznej. W tym samym roku Darwin ukończył dzieło „O pochodzeniu gatunków”, w którym usunął z pola widzenia człowieka cel, jakim jest wieczność, i zmusił ludzką istotę do skupienia uwagi na jej zwierzęcej przeszłości. W roku 1858 Karol Marks napisał wstęp do „Krytyki ekonomii politycznej”, w którym umieścił ekonomię na zaszczytnym miejscu, uznając ją za podstawę życia i kultury. Idee stworzone przez tych ludzi dominowały w świecie przez prawie sto lat. Mam tu na myśli poglądy, że człowiek nie pochodzi od Boga, lecz od zwierzęcia, że ludzka wolność jest tożsama z samowolą oraz unikaniem autorytetów i prawa, a człowiek jest istotą pozbawioną ducha i stanowi integralną część materii wszechświata, religia jest mu więc niepotrzebna.

Dla amerykańskiego kaznodziei istnieje korelacja między rokiem ukazania się tych trzech książek, będących przecież wyrazem krążących już idei, a objawieniem Matki Bożej w Lourdes. Trzech myślicieli w zasadzie stwierdziło, że człowiek jest “niepokalanie poczęty”, że grzech nie istnieje, że jesteśmy tylko zlepkiem materii, że nie ma ducha i duchowości, a szczęście człowieka zależy od postępu nauki i powszechnego dobrobytu materialnego.

I do dziś w większym lub mniejszym stopniu w to wierzymy.

A w Lourdes Maryja jakby próbowała zaszczepić ludzi na te kłamstwa, przypominając, że istnieje grzech i świat nadprzyrodzony, oraz że człowiek nie jest i nie będzie samowystarczalny. Że potrzebuje Łaski.

Pomyśl dzisiaj czy wierzysz w to, że Łaska jest ci naprawdę “koniecznie potrzebna”. Czy też może w głębi duszy gdzieś nie odzywa się w tobie naturalistyczna wizja człowieka, który zbawi się o własnych siłach, bez pokuty, bez ufności, bez Bożej interwencji – byle tylko miał poczucie “świętego spokoju” i zapewnione najbardziej krzyczące w nim głody ciała?

Idąc ciemną doliną (3)

Wróćmy jeszcze na chwilę do wesela w Kanie Galilejskiej, do momentu (którego nie odnotowały jakiekolwiek annały ówczesnego wielkiego świata), w którym Matka Jezusowa odkryła brak wina, rzecz, jaka mogła zasmucić serca weselników. Dlaczego wydaje mi się to ważne? Otóż w tej scenie odnajduję wzór postępowania, jaki jest ukryty w Sercu Maryi – a co za tym idzie w sercu takich naśladowców Chrystusa, jak św. Jan. Temu wzorowi, często nie bacząc na konsekwencje, chciałem być (choć zapewne z miernym skutkiem) jakoś wierny.

Interwencja Maryi w sytuację weselników wydaje się nagła i niespodziewana. Nikt Jej o tę interwencję nie prosi, zresztą, nikt się nie spodziewa, aby właśnie ona miała możliwość zaradzenia brakowi wina… Nikt Jej nie zmusza, niczego nikt od Niej nie chce. Ale Serce Maryi odczuwa zbliżający się żal i boleść nowożeńców. Może jest tak, jak chce w swojej powieści Roman Brandstaetter, że podobna trudność zdarzyła się trzydzieści lat wcześniej, na ubogim ślubie samej Miriam? A może radość z powodu miłości dwojga ludzi, pomnożona z radości z bliskości Jezusa, wydała się Maryi rzeczą bardzo ważną i wielką? Tak ważną, że nie mogła dopuścić do tego, aby cokolwiek ją zmąciło. 

Ewangelista nie zastanawiał się nad przyczynami owego braku. Nie analizował czyja wina za nim stała. Nie interesowało go, czy kryło się za tym zaniedbanie starosty weselnego, sług, czy samych państwa młodych (a zwłaszcza pana młodego) albo ich rodziców. A ponieważ Ewangelistą tym był św. Jan, to możemy domniemywać, że spisywał on opowieść Maryi, i to Jej właśnie nie zastanawiały przyczyny braku wina. Właśnie, Maryja nie szuka winnych! Ona działa, aby zaradzić problemowi. To my mamy potrzebę oskarżania i szukania w innych ludziach przyczyny danego niepowodzenia, czy porażki. A ponieważ wino jest znakiem radości i miłości, można by się zastanawiać, czy nie za często obwiniamy innych za własne braki w tych przestrzeniach… Czy nie za często widzimy dookoła nas winnych braku wina naszego szczęścia, naszego bycia kochanymi i miłowania.

Ale to refleksja na marginesie.

Nic nie wiemy więc, aby Matka Najświętsza robiła na weselu w Kanie mini śledztwo, w celu odnalezienia winowajców braku wina. Nie oburza się na nikogo. Wychodzi na to, że sama odkryła, że za chwilę zabraknie wina na uczcie weselnej. Żeby dokonać takiego odkrycia trzeba być człowiekiem wolnym od samego siebie. Nie pogrążonym jedynie w sobie i swoich problemach, czy nawet radościach. Trzeba mieć oczy skierowane na innych i serce współczujące. Może jest w tym coś z owej, propagowanej swego czasu przez św. Jana Pawła II “wyobraźni miłosierdzia”, z jakiejś autentycznej empatii, która prowadzi do przyniesienia pomocy w strapieniu bliźniego. W przeciwieństwie jednak do współcześnie propagowanych (zwłaszcza przez proroków tego czasu, czyli dziennikarzy i publicystów, oraz wszelkiej maści samozwańczych “uzdrowicieli sytuacji Kościoła”) idei empatycznych, owa “wyobraźnia” nie szuka winnych i nie pożąda rozliczeń. Widząc troskę – reaguje. Serce Maryi, tak jak później Serce Jej Syna, doznaje poruszenia na widok różnych form ludzkiej biedy i nieszczęścia – chorób, nędzy, opętań i dręczeń – a za tym poruszeniem idzie w ślad działanie, choć przecież nie jest głównym celem przyjścia Chrystusa uwolnienie świata od trudów, chorób, czy biedy materialnej. Jezus nie jest komunistycznym rewolucjonistą, ani przywódcą antysystemowej rebelii. Cel Jego działań tkwi gdzie indziej, w przestrzeni duchowej i dotyka przyczyn ludzkich trudów i bied. Nasze dramaty i tragedie będą istnieć tak długo, jak długo istnieć będzie świat, bo są przecież skutkiem naszej wolnej woli. 

Maryja zauważając zbliżający się problem, z nikim nie konsultuje pomysłu, jaki pojawił się w Jej Sercu. Sama nie posiada nic, co mogłoby pomóc, ale za to jako jedyna wie Kim jest Jezus. Ona wie, co mógłby uczynić, choć pewnie nie ma na to sama zbyt gotowego planu. O przemianie wody w wino nie czytamy nigdzie w Starym Testamencie, już prędzej o rozmnożeniu oliwy. Może ten cud miała na myśli Matka Najświętsza, gdy podeszła do Syna? A może po prostu przyniosła Mu problem do rozwiązania, nie podpowiadając gotowych pomysłów. Tak czy inaczej – wiedząc, że jeśli jest jakaś droga do uzdrowienia tej sytuacji, to wiedzie ona przez Serce Jezusa. Maryja nie szuka po sąsiadach dodatkowych dzbanów z winem, nie robi alarmu, nie biegnie do jakiegoś właściciela winnicy, słowem – nie chwyta się żadnych ludzkich środków. Idzie do Jezusa i dzieli się – nie swoim przecież – kłopotem:

Nie mają już wina…

J 2,3

Nie dodaje nic więcej. Jest w tym jakaś delikatność wobec trudności nowożeńców, ale jednocześnie wielka ufność wobec Jezusa. Tych dwoje wyraźnie się rozumie bez wielkiej ilości słów. Jesteśmy świadkami porozumienia Serc. Co więcej, owo zrozumienie sięga tak głęboko, że nie daje się słowami zamącić, zwieść. Jezus mówi:

Czy to moja, lub Twoja sprawa, Niewiasto?

J 2,4

Wiadomo, że o tej rozmowie Syna z Matką napisano mnóstwo rozpraw i uczonych dzieł. Dla nas niech wystarczy proste zrozumienie – cóż, nie ma w tym zdaniu entuzjastycznej zgody na nienazwany pomysł, z jakim przychodzi Maryja… Jezus jakby się dystansował od wizji zaangażowania się w trudności galilejskich nowożeńców… Taką postawę będziemy jeszcze kilkakrotnie odkrywali na kartach Ewangelii – właśnie pozornego dystansu, odprawienia kogoś proszącego o łaskę, przejścia mimo. Jakby cuda były ostatnią rzeczą, którą Chrystus chce czynić. A jednak każda konfrontacja z ludzkim nieszczęściem wyraźnie Go porusza! Niby unika spojrzenia w oczy biegnącej za nim kobiecie kananejskiej, niby surowo ją odprawia, ale jednak daje się zwyciężyć jej prośbie. Trochę jak starotestamentalny Anioł dający się pokonać patriarsze Jakubowi nad potokiem Jabbok. I mimo, że w Kanie nie chodziło o uzdrowienie chorego dziecka, czy egzorcyzm nad opętanym, ani nawet o błogosławieństwo pośród ciemnej nocy rozpaczy, to jednak Jezus daje się poruszyć prośbie Matki. A przecież – przypomnijmy – tyczy się ona rzeczy naprawdę błahej w porównaniu ze spustoszeniem jaki czyni “grzech świata” i działanie diabła. Pierwszym cudem Mesjasza nie jest spektakularne wskrzeszenie, ale przymnożenie wina na weselu wieśniaków w zapadłej dziurze rzymskiej prowincji. Dużo to mówi o Jego Sercu. A przecież prosimy: “uczyń serca nasze według Serca Twego”…

Maryja przebija się przez pozorną oschłość odpowiedzi Jezusa. Nie daje się zwieść. Nie odpuszcza. Zna Jego Serce. Nawet nie pyta co ma robić, tylko od razu idzie do sług z tym znamiennym zdaniem:

Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie.

J 2,5

Mogli wzruszyć ramionami i udać się do swoich zadań. Mogli Ją wyśmiać. Mogli stwierdzić, że się wtrąca do nie swoich spraw. Mogli nie posłuchać. A oni nie tylko, że nie idą do starosty weselnego (wiemy, że potem ów starosta dziwi się, że jest tak dobre wino “do tej pory”), ale posłusznie wypełniają dziwnę prośbę Maryi i jeszcze dziwniejsze polecenia Rabbiego z Nazaretu.

I dzieje się cud. Kilkadziesiąt litrów dobrego wina na nowo rozpala radość biesiadników – ku wiecznej zgrozie wszelkich propagatorów abstynencji… Wychodzi na to, że sam Bóg wie, iż ludzkiej radości (i miłości także) trzeba zawsze jakoś pomóc, jakoś zainterweniować, jakoś ją sprowokować. Że ludzkie serce nie zawsze jest zdolne ucieszyć się, poddać działaniu miłości. Że jesteśmy często zbyt mocno przyrośnięci do własnych nieszczęść, jktóre przemawiają do nas mocniej, aniżeli znaki bożej obecności. Cóż, idąc ciemną doliną narzuca się owa ciemność, a nie “kij i laska pasterska” samego Boga.

Matka Boża, prowokując cud w Kanie nie chce nic dla siebie. Wyraźnie chodzi Jej o radość nowożeńców. O ten, jakże ludzki, zewnętrzny znak szczęścia. Bo przecież w tej radości, w tym szczęściu jakie winno płynąć z miłości tkwi Chwała Boża. 

Dlatego też ludzka mizeria z jaką się stykamy domaga się reakcji. I trudno pytać o pozwolenie, aby dopomóc komuś środkami (a chodzi tu o środki duchowe głównie, choć nie tylko) jakie zostały nam dane. Dla Apostoła, dla kapłana to głoszone Słowo (zarówno w jego wymiarze nauczania, pocieszania jak i napominania), to dar zwoływania, przewodzenia i czynienia wspólnoty wokół Pana, to dar modlitwy (byśmy dziś modnie powiedzieli – “wstawienniczej”) za powierzony sobie lud, to łaska pojednania i przebaczania, to wreszcie sprawowanie Ofiary i dar szafarstwa Najświętszym Ciałem. Dlatego w niebezpieczeństwie czyjejś śmierci każdy kapłan, choćby już dawno porzucił ślubowane obowiązki, albo zupełnie odszedł z posługi, czy też został obłożony jakimiś karami w sposób ważny może (i powninen!) udzielić Łaski Bożej, niezbędnej do życia duszy. Dlatego każdy wierny, zaniepokojony o stan swojej duszy może (a zapewne i powinien!) szukać pomocy u takiego kapłana, u jakiego pragnie – i ma tę pomoc otrzymać. 

Maryjna droga Serca jest wyzwaniem dla nas wszystkich. Przypomina, że wobec duszy pogrążonej (lub takiej, która ma za chwilę się pogrążyć) w rozpaczy i zwątpieniu, duszy którą diabeł może trzymać na uwięzi (por. łk 13,16), duszy która nie zaznała radości wynikającej z miłości prawdziwej – nie można nie reagować. Nie można jej olać. Nie można – jeśli tylko ktoś deklaruje potrzebę pomocy – zostawić samej sobie. 

Co jednak, gdy człowiek dotknięty przez zło, odrzuca bożą drogę, ubóstwiając dar wolności? Co, gdy napiwszy się dobrego wina, z powrotem sięga po podrzędny sikacz, bo ceni tylko to, co zna? Co by było, gdyby słudzy w Kanie Galilejskiej nie posłuchali prośby Maryi, zarzuciwszy Jej nieuprawnioną próbę przymuszenia ich do czegoś, czego nie chcą, a także wtrącanie się w nie swoje sprawy?

Co, po prostu wtedy, gdy ktoś odrzuca proponowaną mu pomoc, zwłaszcza w sferze duchowej?

Wtedy pozostaje zapewne – kolejny cień ciemnej doliny- ból serca .

Idąc ciemną doliną (2)

Gdy Piotr przeżywał swój grzech zaparcia się Mistrza, to – nawet mimo świadomości, że Pan zmartwychwstał, nawet mimo spotkania się z Nim w Wieczerniku, ba, mimo bycia świadkiem sceny z nieufnym Tomaszem – ukrył się w cieniu dawnej pracy. Schował się. Zamknął w tym co znane i jakoś bezpieczne. Znowu zaczął łowić ryby, jakby chciał wrócić do dawnego życia, w którym nie było jeszcze Jezusa. Jakby chciał zapomnieć o latach wspólnych z Nim wędrówek po zielonych wzgórzach Galilei i skalistych ścieżkach Judei. Jakby chciał wyprzeć z pamięci wszystkie Jezusowe nauki i kazania, wszystkie rozmowy i wspólne bycie ze sobą. Potęga poczucia winy przesłoniła mu świadomość tego, że “dary łaski i wezwanie Boże są nieodwołalne” (Rz 11,29). Bo przecież wina nie skonfrontowana z Panem, zaciemnia spojrzenie i zabija racjonalną myśl i refleksję. Dlatego Jezus sam musiał na nowo wejść w życie Piotra, sam musiał zadziałać pierwszy i sprawić, że poruszyło się serce grzesznego Apostoła (na okrzyk Jana, że na brzegu jeziora Genezarety stoi Jezus, Piotr wyskakuje z łodzi nie troszcząc się nawet o to, żeby coś na siebie włożyć – por. J 21,7) a wreszcie skonfrontować się z nim Oko w oko i Słowo w słowo. 

I to jest ten moment, gdy Piotr słyszy najważniejsze pytanie:

Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej niż ci?

J 21,15

Więcej!!! 

Te słowa mogły zabrzmieć w Piotrowych uszach jak głos w pustej studni, jak powiew świeżego, a jednocześnie dość ostrego powietrza pośród dusznych oparów zamknięcia w sobie.

Czy kochasz mnie więcej?

Więcej, aniżeli ten gorliwy Jan, który nie bał się stanąć pod krzyżem! Więcej aniżeli umiłowany uczeń, co opierał głowę na sercu Jezusa! 

Podejrzewam, że cała natura Piotra doznała ogromnego wstrząsu, gdy dotarło do niego znaczenie owego porównania. Może dlatego Jezus pyta go aż trzy razy – żeby naprawdę zrozumiał. 

Miłość Apostoła Jana do Jezusa można porównać jedynie z miłością Maryi. Nie na darmo właśnie jemu powierzył Pan swoją Matkę. I to nie przypadek, że Jan opisywał chociażby wesele w Kanie Galilejskiej. Trudno o bardziej oddalone charakterologicznie od siebie postaci jak Jan i Piotr. A jednak wychodzi na to, że to właśnie Maryjne i Janowe serce jest jakąś miarą ludzkiej miłości i tego, co z niej wynika. Nie namiętności Piotrowe. Nie serce mierzone gwałtownie wybuchającą pasją, nieumiarkowane i skupione na bezrefleksyjnych reakcjach. Choć, przyznajmy, Jan również bywał gwałtownikiem chcącym spalić niegościnną wioskę Samarytan ogniem z nieba…

Piotr jednak zechciał kochać na miarę Jana, na miarę bliskości, która nie cofa się z odrazą przed czyimś grzechem. Na miarę oddania życia. Więc – ów zdrajca i tchórz, bojący się o własną skórę – usłyszał od Jezusa:

Paś owce moje.

J 21,17

Paś, to znaczy – karm, strzeż, czyli kochaj i bierz odpowiedzialność. 

Tak miał Jan. Tak miała Chrystusowa Matka.

Gdy, na weselu w Kanie Galilejskiej Maryja zauważyła brak wina, od razu zainterweniowała. Nie pytała o zgodę starosty weselnego. Nie rozważała sprawy przez kilka dni, zastanawiąjąc się czy wolno Jej wkraczać w cudze życie. Serce kazało Jej działać. A przecież nie chodziło wcale o jakieś wielkie sprawy! To była tylko kwestia braku wina na wieśniaczym weselu w marnej mieścinie na zadupiu! Ktoś, stojąc z boku, mógłby wzruszyć ramionami i uznać, że szkoda zachodu. A dla Niej była to kwestia ludzkiego nieszczęścia, smutku, który miałby przyćmić radość zaślubin. Tak mało… Tak wiele dla kogoś, kto kocha. 

I to jest miara miłości dla każdego, kto ma Piotrowe serce…

Dlaczego przytaczam te dwie sceny ewangeliczne, tę z rozmową Zmartwychwstałego z upadłym uczniem i tę z Maryją zatroskaną o brak wina w Kanie? Bo nieustannie od lat, mimo własnych ucieczek i potęgi własnych słabości, mimo zniechęcenia i egoizmu, mimo poczucia odrzucenia i bycia wykorzystanym – są one dla mnie wyznacznikiem sensu własnej egzystencji.

I, nie da się ukryć, piszę to zdecydowanie wbrew sobie.

I tak ma być.

Człowiek może dać upust temu, co uzna za swoją naturę. W przypadku św. Piotra było to tchórzostwo, popędliwość, troska o samego siebie, tendencja do myślenia czysto po ludzku, jakiś rodzaj wyrachowania i skłonność do wewnętrznej ucieczki wobec niepowodzeń. Mógł sobie Piotr powiedzieć – Będę żył w zgodzie z tym, co mnie stanowi. Poddam się temu. Będę tchórzem i egotykiem. Ale miłość Chrystusa nakazała mu – bardziej niż do swej natury – przylgnąć do Jezusowego wybrania. Powołanie, “nieodwołalny dar łaski” stał się ważniejszy, aniżeli to, co wynikało pierwotnie z usposobienia i charakteru Piotra. Nie znaczy to, że jego wady zniknęły. Wiemy z historii, że tak się nie stało. Ale Pan rzadko kiedy chciał, żeby święci byli od razu bezgrzeszni. On zwykle – jak powiedział św. Faustynie – nagradza, “nie za pomyślny wynik, ale za cierpliwość i trud” (Dz 86).

Z owej więc miłości, z owego wezwania wynika, że nawet wędrówka  ciemną doliną, w totalnym mroku i niepewności, pośród lęków i obaw, w świadomości bycia zdradzonym i odrzuconym, w smutku i bólu – może być przestrzenią “głoszenia nauki w porę i nie w porę”. Choć tak trudno zdobyć się na przyjęcie tej prostej prawdy.

A głoszenie to jest tym bardziej istotne, gdyż:

… przyjdzie czas, kiedy ludzie nie zechcą przyjąć zdrowej nauki, ale według własnych upodobań dobiorą sobie nauczycieli, spragnieni tego, co miłe dla ucha, nie będą słuchać prawdy, a zwrócą się do baśni. A ty trzeźwo patrz na wszystko, znoś trudy, wykonuj zadanie głosiciela ewangelii, służbie swojej całkowicie się oddaj.

2 Tm 2,3-5

Będę więc szedł ciemną doliną, z której wyjścia – póki co – nie widać. A jeśli ktoś chce mi towarzyszyć i popatrzeć moimi oczami (nie, nie powiem żebym widział doskonale, wszak pryzmat samego siebie i doświadczenie samotności zamazują obraz – choć może wyostrzają?) to zapraszam.

Idąc ciemną doliną (1)

Tyle już napisano o “ciemnej dolinie”, że aż głupio pisać coś jeszcze. Ale każdy z nią mierzy się jak umie, jak mu jego własny duchowy krwioobieg podpowiada. Ja – chcę próbować się mierzyć z tym mrokiem, jednocześnie starając się o nim (a jeszcze bardziej przez jego pryzmat) pisać. Łatwiej mi pisać, aniżeli mówić, nie tylko dlatego, że refleksja pisemna umożliwia weryfikację słów i myśli. Opowiadać można komuś, kogo się widzi, ja zaś, od ponad dwóch lat przebywam – w jakimś stopniu z wyboru, a w jakimś z konieczności – na swoistej pustyni. A na pustyni, zgodnie z nazwą, jest pusto… 

Więc- będę pisał w tę (mimo wszystko, pozorną) pustkę.

Trud z tym związany odnajduję na kilku płaszczyznach. Chyba pierwsza z nich wiąże się z pokusą niewiary w to, że takie pisanie może być komukolwiek potrzebne. Jest ona wzmocniona doświadczeniem odrzucenia i podeptania własnej posługi Słowa przez tych, których niegdyś owym ziarnem karmiłem. Każdy, kto wchodzi w perspektywę głoszenia, musi liczyć się z tym, że doświadczy odrzucenia. Nie każdy jednak ma na tyle grubą skórę, aby to łatwo przyjąć… A przecież – choć głosimy nie swoje – służąc Słowu przepuszczamy je przez własne spojrzenie, doświadczenie, czy rozumienie, skoro Pan nas do tego zaprosił. Inaczej akcenty rozstawiał w swoim nauczaniu św. Piotr, a inaczej św. Paweł, a jedno i drugie było potrzebne ich Mistrzowi. W moim głoszeniu zawsze ważna była perspektywa egzystencji, a w niej realnej biedy konkretnego człowieka. Ważne było poszukiwanie lekarstwa na tę biedę (wynikającą ze domu, z różnorakich uwarunkowań, ze środowiska, czy wręcz z przeróżnych schorzeń). Gdy jednak nakarmiony tym ziarnem człowiek jakoś z owej biedy wyszedł, często “odwróciwszy się” deptał ziarno i tego, kto je rzucał… 

Pisanie jest jednocześnie odsłonięciem się, ale w równym – a może większym – stopniu, jest ukryciem. Chowam się więc nieco za słowami, frazami, zdaniami. Za ich giętkością, a zarazem pewną sztywnością zmuszająca do porządkowania wspomnień i przeżyć, tego, co cieszy, ale jeszcze bardziej tego co płynie ze zranienia i upokorzenia. 

Niewątpliwie pisanie jest też pewną prowokacją, wymierzoną – świadomie i nieświadomie – w hipotetycznego czytelnika. Stąd też mój wielki opór wewnętrzny, aby kogokolwiek wpuszczać w zakamarki ciemnej doliny, jaką idę. W końcu to moja ciemna dolina, moje mroki, moje potknięcia o niezauważalne kamienie na drodze, moja niepewność i – wreszcie – mój lęk. Tak. Strach, jak chyba każdy z nas doskonale wie, lubi posługiwać się ciemnością, wyolbrzymiając obawy i podsycają niepewność. A ja jestem tchórzem, nie ma co ukrywać. 

Z drugiej strony, nieustannie (zdecydowanie wbrew sobie) odkrywam pewien Chrystusowy imperatyw, który tak dobitnie wyraził św. Paweł w liście do swego ukochanego ucznia i duchowego syna: 

…głoś naukę, nalegaj – w porę czy nie w porę – przekonuj, karć, napominaj z całą cierpliwością i umiejętnością.

2 Tm 2,2

Ten nakaz, jeśli traktować go najzupełniej serio, zmusza nie tylko do “mówienia o Ewangelii”, ale do traktowania całego swego życia jako przestrzeni dla Słowa. Wszystko co na tej łące życia rośnie, dzieje się, kwitnie lub więdnie, gnije czy wzrasta, jest glebą żyzną lub martwym skalnym podłożem – wszystko jest terenem dla “głoszenia nauki”. Nie znaczy to, że mam do czynienia z idealnym skrawkiem pola, pięknym i nieskalanym. Wręcz przeciwnie. Na szczęście, odkąd Bóg się wcielił i zanurzył w ciemny Jordan naszych świństw, możemy być pewni, że interesuje się On wszystkim w naszym życiu, nie omijając tego, co brudne i wstydliwe. To raczej my, ludzie (zwłaszcza “porządni” i stojący po “właściwej”, lewej lub prawej stronie ideologicznej barykady) mamy faryzejskie tendencje do gorszenia się bliźnim, do szemrania:

Dlaczego wasz Nauczyciel jada z celnikami i grzesznikami?

Mt 9,10

A On ma wręcz upodobanie do takich paradoksów. Może dlatego pierwszym papieżem czyni tchórza o dość ograniczonym spojrzeniu na rzeczywistość (niech św. Piotr wybaczy!).

Skoro więc Pan wzywa do tego, aby “w porę i nie w porę” być tym, kim sam mnie ustanowił (“A nikt sam sobie nie bierze tej godności, lecz tylko ten, kto jest powołany przez Boga jak Aaron”. Hbr 5,4), mimo że z chęcią bym się ukrył przed tym, co z niej wynika – to zobowiązuje…

I skoro owa “godność” trwa mimo wszelkiej niewierności (co jest tak trudne do pojęcia w dobie dzisiejszego idealizmu), bo tylko ten co ją dał, może ją odwołać – to również zobowiązuje… 

I skoro wszystko, co człowieka spotyka (a więc również wędrówka ciemną doliną, i wynikająca z niej “wada spojrzenia”, czy “skrzywienie postawy”) może być potrzebne do bliżej nie znanych bożych planów – to zobowiązuje jeszcze bardziej.

Ale jest jeszcze coś, co nie pozwala oderwać palców od klawiatury i zanurzyć się w kontemplację otaczającego mnie mroku. Ale o tym w następnym wpisie…

« Older posts

© 2025 Światło życia

Theme by Anders NorenUp ↑