Blog ks. Jacka Gomulskiego

Tag: Synod

O oderwaniu “orandi” od “credendi”

Przeczytałem rano twitterowy wpis pewnego świeckiego tradycjonalisty, aktywnie włączającego się w posługę na Mszy św. w dawnym Rycie Rzymskim. Najpierw ucieszyłem się, bo początek zabrzmiał dość optymistycznie, a był on reakcją na jedno zdanie zawarte w świeżo opublikowanym Instrumentum Laboris Synodu o Synodalności. 

Opublikowane dzisiaj Instrumentum laboris #Synod wzruszyło mnie i dało nadzieję, że głos tradycjonalistów Kościele zostanie usłyszany.  „[W]ielość obrządków w jednym Kościele katolickim jest prawdziwym błogosławieństwem, które należy chronić i promować (…)”

Pełny zapis cytowanego fragmentu brzmi tak:

Kościół doświadcza każdego dnia głębokiej jedności w tej samej modlitwie, ale w różnorodności języków i obrządków: jest to podstawowy punkt klucza synodalnego. Z tego punktu widzenia wielość obrządków w jednym Kościele katolickim jest prawdziwym błogosławieństwem, które należy chronić i promować. (Instrumentum Laboris XVI Zgromadzenia Ogólnego Synodu Biskupów, pkt 47. Rzym, 29 maja 2023 roku)

Po chwili zastanowienia jednak wydaje mi się, że tak entuzjastyczna reakcja jest dużo na wyrost i przypomina raczej życzeniowe rozpoznawanie ukrytych treści w dokumentach z Plenum KC w latach słusznie minionych, aniżeli komunikację z pozostającymi między sobą w komunii katolikami, którzy ponoć “pielgrzymują wspólnie” na drodze zbawienia. Słusznie zauważył jeden z twitterowiczów, komentując powyższy wpis, że prędzej będzie to się odnosiło do liturgii amazońskiej, aniżeli do sprawowania dawnego rytu.

Ale nawet, jeśliby był to ukłon w stronę środowisk tradycyjnych w Kościele to wydaje się, że nie zapowiadałby, niestety, nic dobrego. Wręcz utrwalałby nieprawdziwą i szkodliwą wizję, w której można oderwać ryt od depozytu wiary, i traktować go jako coś autonomicznego. A przecież “lex orandi, lex credendi”…

Już teraz, niektóre środowiska tradycyjne, wychodząc z założenia, że lepszy wróbel w garści, próbując balansować na ścieżce przez trzęsawiska ostatnich przepisów zamrażających starą liturgię, zapominają o prawdach wiary, które są nierozdzielne od sposobu celebracji. Jest to szczególnie kuriozalne w diecezjach i wspólnotach, których rządcy nie widzą (bądź nie chcą dojrzeć) zerwania z myślą teologiczną, duszpasterską i liturgiczną poprzednich pokoleń. I w ten sposób “poetyka absurdu” zatacza coraz większe kręgi.

Oto garść przykładów.

W jednej z dużych metropolii celebracje starej Mszy św. odbywają się świątyni będącej normalnie siedzibą dużego duszpasterstwa, prowadzonego przez kapłana wyznającego zdecydowanie lewicowe poglądy, zwolennika Tygodnika Powszechnego, czy środowiska Więzi, a także konsultora różnych episkopalnych gremiów. Ktoś by powiedział – Oto świetlany przykład dialogu i otwarcia! Tak, na pewno piewcy Kościoła Otwartego są ową symbiozą zachwyceni… Wspieranie tradycjonalistów jedynie w aspekcie dawnych celebracji, nie jest niczym nowym, w środowisku kościelnej lewicy. Nie jestem tylko pewien czy równie zachwycony tym byłby św. Józef Sebastian Pelczar, nie mówiąc już o św. Atanazym. 

Celebrujący owe Msze św. tradycyjny duszpasterz, korzystając z gościny zwolennika dialogu, ma zapewne do wyboru – albo zamknąć oczy na “magisterium Gazety Wyborczej”, albo bronić jasno katolickiej prawdy i ortodoksji. Wydaje się, że wybiera to pierwsze, co świadczy zarówno o pewnych problemach na drodze formacji własnej oraz niedouczeniu. Nie da się bowiem pogodzić idei głoszonych na Kongresie Katolików i Katoliczek (choćby były nie wiem jak by były uwodzące emocjonalnie czy intelektualnie) z tradycyjnie pojmowaną nauką Kościoła.  Zresztą – inny kapłan z tego samego tradycyjnego instytutu, jakiś czas temu, został wyproszony z prężnie prowadzonej przez siebie placówki w jednym z miast na wschodzie Polski, właśnie ze względu na swoją nieustępliwość moralną i doktrynalną. Jego kolega zaś, który tak świetne koegzystuje z kościelną lewicą zdobywa coraz to nowe godności kościelne… 

Nie wiem jaką ów kapłan, jego przełożeni i wierni, mają wizję Kościoła, ale wydaje mi się, że idealnie wpisuje się ona w synodalny ciąg pochwały dla różnorodności. Tylko o jaką różnorodność chodzi, i gdzie są jej granice? Przez wieki Kościół praktykował raczej różnorodność duchowości, czy sposobów życia konsekrowanego. Dziś natomiast kościelna różnorodność zaczyna mienić się wszystkimi barwami tęczy… Ponadto sprowadzenie dawnego rytu li tylko do folkloru i skansenu byłoby czymś pożądanym zapewne przez wielu dość wysokich urzędników kościelnych. 

Innym przykładem była słynna sprawa z południa Polski, kiedy to duszpasterz Mszy trydenckiej, nie mogąc dogadać się z pasterzem diecezji, zaczął celebrować dawną liturgię w świątyni luterańskiej. Jestem w stanie zrozumieć desperację owego kapłana, ale znowu pojawia się pytanie o to, czy nie doszło do zerwania lex orandi z tradycyjnym lex credendi. Innymi słowy – jaką wiarę wyznaje ów duszpasterz i czy jest to na pewno wiara katolicka i apostolska? 

Warto może jeszcze wspomnieć o filmie, jaki został jakiś czas temu zrealizowany przez środowiska tradycyjne, a który traktuje o Mszy św. trydenckiej i (trochę) o tradycyjnej pobożności. Słusznie jedna z blogerek zauważyła, że popełnia się tam ten sam błąd, który tak bardzo jest krytykowany wobec środowisk charyzmatycznych. Msza zostaje sprowadzona do roli przeżycia – wzniosłego i pięknego, szlachetnego i dostojnego, ale tylko przeżycia. Jakby prawda o tym, że wiara zasadza się na intelekcie, a nie na emocjach, gdzieś zanikła podczas przygotowywania owego filmu. 

W każdym w opisanych przypadków wydaje się, że odsłania się ten sam problem – sprowadzenia celebracji w dawnym rycie do wymiaru zewnętrznego, a przez to oddziałującego na sferę afektywną. Jest to o tyle zrozumiałe, że wszyscy jesteśmy (że użyję tytułu książki red, Nosowskiego) “dziećmi Soboru”, wszyscy doświadczyliśmy czegoś, co można by zdefiniować jako “ukąszenie modernistyczne”, a w związku z tym w naszym myśleniu nastąpiło oderwanie istotu przedmiotu od jego odbioru. Doświadczenie osobiste stawia się w ten sposób ponad istotą zjawiska, ponad jego naturą, która jest mniej zajmująca i której nie chce się nikomu poznawać. Tej natury, w przypadku Najświętszej Ofiary, nie określa bardziej lub mniej ortodoksyjna homilia, czy rodzaj ornatu celebransa, albo śpiew łaciński wspaniale wyszkolonej scholi, ani tym bardziej osobiste przeżycie wiernego, ale całość „lex orandi”, zawartego w danym rycie. 

A musi być to “lex orandi” istotowe związane z odwieczną wiarą Kościoła. 

Wracając do początku tego wpisu – mam pewne wątpliwości, czy jakikolwiek zapis, poczyniony w najnowszym Dokumencie Roboczym trwającego obecnie Synodu, otworzy drogę do pogodzenia Kościoła z samym sobą. Sam fakt zgody na sprawowanie dawnej Mszy, to zbyt mało. Potrzebna jest zgoda na życie według depozytu wiary, oraz na obronę go za wszelką cenę. Inaczej sprowadzimy najcenniejszy dar, jaki jest nam dany do roli ozdóbki na choince, pięknego obrazka do podziwiania bądź krytykowania.

A gdyby się tak stało, to byłby to wielki krok na drodze do odstępstwa.

O chaosie i pogardzie Bogiem.

W pewnej uzdrowiskowej miejscowości natknąłem się niedawno na ciekawy kościół parafialny. Ciekawy nie tyle poprzez starożytność murów, albo szczególny walor artystyczny wnętrza ale poprzez symbolikę, która świetnie oddaje jeden z aspektów stanu współczesnego Kościoła Powszechnego. Otóż w bocznej kaplicy owej świątyni nieznany mi z nazwiska artysta przedstawił Wszechświat – w centrum prezbiterium widniał złoty okrąg (zapewne słońce) dokoła którego, na złotych orbitach krążą złote planety, zostawiające po sobie złoto błękitne smugi i szarawe odpryski. Jedna z planet (po konturach kontynentów wnioskuję, że chodzi o Ziemię), znacznie od innych większa, nosi na sobie ślad głębokiego pęknięcia, które tworzy krzyż (z centrum w okolicach Zatoki Gwinejskiej…?) z umieszczoną na nim figurą Ukrzyżowanego. Pod Ziemią ustawiono figurę Matki Bożej Fatimskiej i klęczących obok Pastuszków, a jeszcze niżej – krzesło celebransa. Po drugiej stronie prezbiterium, symetrycznie, znajduje się druga, nieco mniejsza od Ziemi kula, podtrzymywana przez dwa anioły – tabernakulum. Całości koncepcji dopełniają stacje Drogi Krzyżowej, umieszczone na ścianach kaplicy, w formie kraterów księżycowych z jakąś planetką na drucianej orbicie – po głębszym przyjrzeniu widać, że jest to mały refeltorek sprytnie podświetlający daną stację. 

Wchodząc tam szukałem wzrokiem monstrancji z Najświętszym Sakramentem, gdyż według ogłoszeń miała być właśnie Adoracja Bractwa Dusz Czyśćcowych. Być może bym nie zauważył Sanctissimum (wszystko bowiem było oświetlone, ale nie realnie obecny Chrystus) gdyby nie ksiądz, który podszedł do ołtarza dla odmówienia modlitw. Nawiasem mówiąc, pobył tam przez niecałe pięć minut, po czym zniknął. W kaplicy zostałem ja z jedną panią, zapewne reprezentującą owe Bractwo.

Wystrój owej kaplicy i zamieszczony w niej program ikonograficzny nie był, bynajmniej, wyrazem przypadku. Gdy poszukałem informacji o artyście, który stworzył to dzieło, przeczytałem, że jego koncepcja:

…nawiązuje także do myśli francuskiego jezuity, filozofa Pierre’a Teilharda de Chardina, mówiącej o tym, że ziemia jest hostią ofiarowaną na ołtarzu świata.

To już nie mam pytań.

I z jednej strony widać ogrom sił włożonych w tę pracę – zarówno tych koncepcyjnych, jak i materialnych. To rzadkość dzisiaj, tylko, że sensu w tym zdobieniu, w ciężkiej pracy artysty i wydanych pieniądzach, nie było za nic. Ani sensu, ani ładu, ani bożej prawdy. Był za to Chaos, oparty na fałszywych ideach heterodoksyjnego myśliciela.

Opłakania godne współczesne koncepcje architektury sakralnej oparte na posoborowych trendach kazały odsunąć w kąt tabernakulum, zrównać poziom ołtarza i miejsca przewodniczenia a wreszcie wyeksponować dokonania artystyczne kosztem treści teologicznej. Prawda o celowości wnętrza sakralnego, o Ofierze, jaką się ma tam dokonywać, o Chwale Bożej dla której powstaje każda kaplica i każdy budynek kościelny – nie była tak ważna jak subiektywne przeżycie artysty i – zapewne – duchownych.

Obrazuje to w pełni stan Kościoła. Nie liczy się Prawda. Nie liczy się Tradycja. Nie liczy się Chwała Boża. Ważne są indywidualne potrzeby i przeżycia ludzi. Ważne są kłamstwa ideologów. Trwa chaos.

Powrócił do mnie obraz wnętrza owej kaplicy, gdy przeglądałem informacje i zdjęcia z europejskiego etapu Synodu, jaki miał miejsce w Pradze. Widok sali konferencyjnej, w której duchowni delegaci na Synod (a było wśród nich kilkunastu biskupów, “Strażników Tradycji”, w tym, Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski oraz Abp koadiutor katowicki) sprawowali Mszę św., a jeszcze bardziej świadomość, że to absolutnie nikomu z nich nie przeszkadza, utwierdza mnie w przekonaniu, że Kościół zadeklarował wiarę w chaos i oddaje temu bóstwu część. I tym razem nie chodzi mi o artystyczną prezentację jakiegoś programu teologicznego uwiecznioną na ścianach miejsca celebracji. Jeśli bowiem to miejsce o czymś mówiło, to o pogardzie wobec boskich tajemnic.

Mało tego. Kilka dni temu (9 marca) odbył się w Rzymie pokaz filmu “Będziesz miłował” poświęconego Prymasowi Tysiąclecia, wyprodukowanego przez Fundację Opoka. Był na niej obecny Abp Stanisław Gądecki, oraz przynajmniej trzech kardynałów – kard. Marcello Semeraro, kard. Artur Roche i kard. Stanisław Ryłko. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że projekcja odbyła się w… bazylice św. Piotra w Okowach. Przed konfesją z kajdanami św. Piotra ustawiono ekran, aby na nim wyświetlić film. Jak donosił portal opoka.pl:

…pokaz zgromadził także kilkudziesięciu przedstawicieli korpusu dyplomatycznego, a także siostry zakonne, księży i świeckich. 

Zbieram te znaki chaosu, znaki niewiary ludzi Kościoła w świętość liturgii, w świętość Domu Bożego. Ponieważ ma obu wydarzeniach byli obecni następcy Apostołów, sprawa urasta do rangi duchowej deklaracji. Tak, duchowej, a nie politycznej, czy socjologicznej. Nie chodzi bowiem jedynie o treści, jakich dostarcza odczytanie medialnej migawki z salą konferencyjną zamienioną w kościół, czy bazyliką zamieniona w salę kinową. To prawda, że przesłanie, jakie niosą w sobie te zdjęcia i informacje jest wstrząsające, ale jeszcze bardziej wstrząsające jest  wyznanie, jakie w ten sposób ludzie Kościoła czynią samemu Zbawicielowi… Przestrzeń liturgii jest przestrzenią szczególnego Bożego działania, miejscem uobecnienie się Baranka w sposób realny i namacalny, spotkaniem z rzeczywistością Nieba poprzez tajemnice Golgoty. Jest Wieczernikiem, Ogrodem Oliwnym i Kalwarią. Celebrując te święte tajemnice Kościół strzegł ich wymowy, zgodnie z -(tak ochoczo przywoływaną ostatnio przez Watykan) zasadą lex orandi, lex credendi. Jaka jest więc zadeklarowana w tych wydarzeniach wiara? Co wyznają delegaci synodalni? Co (świadomie, lub nie) chcą abyśmy usłyszeli i zobaczyli?

Najpierw może to, że nie jest istotne podczas liturgii, czy jesteś duchownym czy świeckim. Wszyscy są równi i nie można jednych wyróżniać kosztem innych. Sakrament święceń jest potrzebny jedynie do wypowiedzenia słów konsekracji, ponad to nie ma w nim nic szczególnego. Dlatego można znieść granicę prezbiterium i szczególny strój diakonów, prezbiterów i biskupów. Nie muszą nosić szat z lamusa historii, szat wyróżniających i podkreślających jakiś szczególny charakter sprawowanych czynności. Nie muszą mieć szczególnych miejsc, bo to przecież faryzeusze kłócili się o pierwsze miejsca w synagogach. Nie muszą być oddzieleni od świeckich, bo to idea synodalna przypomina o tym, że pasterz może iść w środku stada, albo wręcz za nim. I nie jest już ważne, że przez wieki Kościół doszedł do tego, że sacerdos jest kimś powołanym przez Boga a łaska sakramentu wyciska niezatarte znamię na jego duszy. Że jest on, ów kapłan (czyli, mówić współcześnie, prezbiter i biskup) nie tylko “przewodniczącym liturgii”, ale także ofiarnikiem, nauczycielem, orędownikiem i szafarzem bożych łask. Że jako taki – w zgodzie z zasadą, że to co zewnętrzne wyraża to, co wewnętrzne, a między światem materialnym i duchowym musi zachodzić symbioza – nosi szaty, zakrywające jego indywidualną osobowość, i wskazujące na Chrystusa, którego ma uosabiać podczas liturgii. Że choć Pan przyszedł na świat w ubóstwie betlejemskiej groty, to jednak dokonało się to poprzez Niepokalane Łono Dziewicy, którego żadna ludzka świątynia należycie nie odda ze względu na czystość, chwałę wybrania i – jak pisał w kontekście liturgii Benedykt XVI – “veritatis splendor”, bijący z każdego miejsca bożego zamieszkania.

Ale – trzeba to wprost nazwać – neo-Kościół funduje nam inną teologię, którą jego funkcjonariusze wciskają na siłę bądź werbalnie, a gdy ciężko idzie, to i obrazem, czy faktami dokonanymi. Widok biskupów przemieszanych z osobami zakonnymi i świeckimi, ubranych jedynie w alby i stuły, jest jak diabelska deklaracja istnienia i wpływu owego neo-Kościoła. Nie ma hierarchii. Nie ma prawdy. Wszystko jest płynne i zmieszane. Każdy jest każdym. Czyż nie jest to echo pychy tego, który niegdyś niósł światło przed obliczem Pańskim? Dumnemu Archaniołowi nie wystarczyło to kim był. Chciał zatrzeć granicę między sobą a Bogiem, a potem, już po strąceniu z niebios, tą samą ideą zatruł umysł Ewy: „Będziecie jak bogowie”. Odtąd człowiek pysznie nie godzi się na to kim jest i co mu jest dane, ale walczy z tym, burzy się, buntuje. Nie godzi się z ustanowioną przez Boga hierarchią bytów i porządkiem obdarowań, ale chce płynnego przechodzenia od jednego bytu do drugiego. Dziś może być mężem, a jutro bezżennym. Dziś mężczyzna, jutro kobietą. Albo jednocześnie – jednym i drugim. Wszystko więc, co przypomina o rozróżnieniu bytów, funkcji, czy urzędów związanych z darem Łaski, irytuje, drażni i domaga się zanegowania. Ale wzgarda wobec Bożego prawa – a w naszych czasach tym pojęciem można objąć zarówno Dekalog jak i wszystko, w czym Kościół rozpoznał ład dany przez Boga, wszystko to bowiem jest (mniej lub bardziej subtelnie) negowane – musi się skończyć oparciem człowieka na samym sobie! Wykluczając Chwałę Bożą, jako obecną w liturgii (oraz prawo, które kult boży chroni), relatywizując miejsce i pozycję poszczególnych członków Kościoła walczącego, lekceważąc wagę niezatartego znamienia wyciśniętego w duszach kapłańskich, umniejszając wagę zewnętrznego wyrazu stanu zakonnego a wreszcie wprowadzając zamęt w umysłach wszystkich wiernych – zgromadzeni na etapie kontynentalnym Synodu ogłosili, że mają prawo tworzyć nowy Kościół w oparciu o własne przemyślenia i subiektywne potrzeby, a nie o mowę Ducha Św., rozpoznaną i potwierdzoną przez Kościół, wyrażającą się w Tradycji i Urzędzie Nauczycielskim. 

Odsłania to zaiste demoniczną rzeczywistość…

Pierwszy znak, jaki dali nam synodalni delegaci, byłby znakiem niewiary w Łaskę Daru (święceń), powołania (zakonnego) oraz postawienia ponad realizm bytu zróżnicowania logiki rewolucyjnej równości.

A byli to owce i pasterze Kościołów Europy, tak zeświecczonej i gardzącej Bogiem… Czyżby zebrani mniemali, że jedyne co mają do zaproponowania to jeszcze większe zeświecczenie i pogardę wobec naszego Pana?

Pisano po tym synodalnym spotkaniu, że liturgia odbywała się w hotelu ze względów praktycznych, gdyż:

… codzienne przewożenie uczestników do świątyni byłoby dużym utrudnieniem i zajmowałoby za dużo czasu. Nie mówiąc już o tym, że temperatura w kościołach była tak niska, że można było się łatwo rozchorować. Zaważyły więc względy praktyczne – mówił ks. Mirosław Tykfer dla portalu misyjne.pl.

Przecież to są argumenty, których używają niektórzy wierni, zapytani dlaczego nie chodzą na Mszę niedzielną! Za duże utrudnienie dla funkcjonowania, brak czasu, i lęk o zdrowie! Czy ten sam kapłan będzie jeszcze kiedykolwiek miał czelność polemizować z takimi argumentami wiernych, których wiara ziębnie? A może już tak dalece oderwał się od rzeczywistości, że przestał dostrzegać takie zjawisko jak duchowa oziębłość…

Co więc jeszcze ogłasza duszom katolickim Kościół Synodalny? Że wygoda, praktycyzm i pragmatyzm, oraz zdrowie (powtórka z Ewangelii wg. św. Pandemii) jest ważniejsza niż chwała boża! Już nawet nie tyle że przepisy Kościoła (a, z tego, co się orientuję, to nie ma w nich nic o dobru ciał, ale jest o dobru dusz!) są mało istotne i można je relatywizować. Taka informacja to wyrażona ładnymi słowami instytucjonalna pogarda dla tego co święte, dla misterium Krzyża. Nasza ludzka wygoda ponad chwałą Boga! Doczesne ważniejsza aniżeli nadprzyrodzone! 

A wreszcie – człowiek ważniejszy od Boga! 

I czytam potem w uczonych komentarzach, że niepotrzebnie sprawa miejsca celebracji zdominowała odbiór tak istotnego wydarzenia, jakim był etap europejski Synodu. Przecież padło tam tyle ważnych słów, refleksji, deklaracji, świadectw, itp. Czytam i oczom nie wierzę! Czyżby nikt nie zauważył co się stało? Czyżby nikt nie okazał empatii (to modne słowo, ale jedynie w odniesieniu horyzontalnym) wobec Boga? Wobec tego, który ofiarowuje się za nas? Czy wciąż musimy robić z niego pośmiewisko, przedmiot drwiny? Sprowadzać Najświętsze Postaci na stół konferencyjny, pomiędzy nasze, pełne mądrości, analizy i opracowania? Przecież w ten sposób, zgromadzeni w Pradze pasterze Kościoła, następcy Apostołów, pokazali, że mają w głębokim poważaniu Obecność Pańską. Czy nie ma to przełożenia na stan ich dusz? Czy w ten sposób, przedkładając ten świat ponad świat duchowy, nie zaprosili księcia tego świata do współredagowania dokumentów synodalnych? Czy nie przedłożyli “pięty” ponad “Głowę”? A taka gimnastyka musi skończyć się katastrofą…

Ktoś powie, no ale na początku i na końcu tych kilkudniowych obrad, były liturgie w świątyniach. No, i w ogóle, chyba to dobrze, że były liturgie! 

A ja nie wiem, czy dobrze. Może tak, ze względu na to, jakie “lex credendi” zobaczyliśmy. Ale jakoś za bardzo pobrzmiewa mi w uszach Chrystusowa przestroga, aby nie rzucać pereł przed wieprze… 

Nie ma więc co się dziwić, jak będą pomału pustoszeć katolickie świątynię. Skoro oficjalnie nie są one potrzebne „elicie” świeckich i duchownych, to Pan, który szanuje nasze wybory, i odpowiada na to, co mamy w sercach, rychło zabierze nam te miejsca. 

Ktoś może poprzerabia je, np. na sale kinowe…

Piszę te słowa z dodatkowym poczuciem diabelskiej drwiny. Wielokrotnie odprawiałem Msze św. tzw. polowe, czy to podczas przeróżnych wypraw, czy to w domach prywatnych. Ale bardzo często – o ironio! – były to miejsca przygotowane, przeznaczone wyłącznie do modlitwy, nie użytkowane dla innych celów niż chwała boża i spotkanie z Panem. Widziałem takie „pokoje modlitwy” czy prywatne oratoria wielokrotnie, zwłaszcza w czasie pandemii, kiedy Kościół, poprzez wielu pasterzy, bronił przystępu do świątyń reglamentując Ciało Pańskie. Wielokrotnie też zachęcałem wiernych świeckich, aby takowe miejsca tworzyć. Spotkały mnie za to upomnienia i słowa przestrogi o “braku potrzeby” tworzenia takich przestrzeni modlitwy. Patrząc na zdjęcia z Pragi czy z rzymskiej bazyliki, zastanawiam się w czym owa „potrzeba” leży? W woli ludzkiej, wyrażonej przez hierarchę? W trosce o wygodę i zdrowie? Czy też w słusznej potrzebie duszy, której odmawia się pokarmu niebiańskiego w zgodzie z wiarą i tradycja Kościoła?

Obawiam się, że wskutek oziębłości serc, oraz (o zgrozo…) utraty  wiary w realną Obecność Pana, wskutek uprzedmiotowienia Ciała i Słowa Pańskiego, przy jednoczesnym przedłożeniu tego, co ludzkie ponad to co boskie, straciliśmy (przede wszystkim my, duchowni) dar właściwego rozeznania. Nie jest ono bowiem jedynie funkcja sprawnego intelektu, ale miłości do Pana Jezusa i gorliwej wiary, pobożności i troski o chwałę bożą. A jak nie wiemy, gdzie jest Boże i gdzie ludzkie, gdzie jest potrzeba dusz, a gdzie ciał, to pozostaje nam jedynie władza, której będziemy bronić (bo chroni stan posiadania)…

A potem, pośród wszechobecnego chaosu, pośród łez i jęków, “dom wasz pusty wam zostanie” (por. Mt 23,37)…

Miserere nobis, Domine. Miserere nobis…

Ps. Przeczytałem właśnie komunikat o planach rozpoczynającego się dzisiaj 394. Zebrania Plenarnego Konferencji Episkopatu Polski.

Podczas Zebrania Plenarnego abp Stanisław Gądecki, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, oraz abp Adrian Galbas SAC, koordynator w Kościele w Polsce Synodu o synodalności, złożą biskupom relację z kontynentalnego zgromadzenia synodalnego, które odbyło się w dniach 5-12 lutego w Pradze. 

Czy obaj hierarchowie ośmielą się odnieść do tego gorszącego i pełnego wzgardy dla Ofiary Eucharystycznej widowiska, które miało miejsce w praskim hotelu Pyramida? A może też uwierzyli, że przecież “Pan Jezus się nie obrazi”…

O tęsknocie za Głosem na pustyni.

Takie zaś jest świadectwo Jana, gdy żydzi z Jerozolimy posłali do niego kapłanów i lewitów z zapytaniem: Kim ty jesteś? Wyznał on, nie zaprzeczając: Ja nie jestem Chrystusem. Zapytali go zatem: Co więc? Czy jesteś Eliaszem? On na to: Nie jestem. Czy jesteś tym Prorokiem? Odpowiedział: Nie. Wtedy zapytali: Kim jesteś? Powiedz, abyśmy dali odpowiedź tym, którzy nas posłali. Co twierdzisz sam o sobie? A On: Ja jestem głosem wołającego na pustkowiu: Prostujcie drogę Pana – jak powiedział prorok Izajasz. Wysłannicy zaś byli spośród faryzeuszów. Stąd zadali mu takie pytanie: Dlaczego zatem chrzcisz, skoro nie jesteś Mesjaszem ani Eliaszem, ani tym Prorokiem? Jan w odpowiedzi stwierdził: Ja chrzczę w wodzie, lecz pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie; Ten, który idzie za mną i któremu nie jestem godny rozwiązać rzemyka u sandała. Wydarzyło się to w Betanii za Jordanem, gdzie Jan przebywał i chrzcił. (J 1,19-28)

Kontynuuję pustelniczą lekturę tekstów około synodalnych. Część z nich (i to ta większa) wywołuje we mnie duże emocje, bo zderza się z (obecną!) rzeczywistością  życia kościelnego, i to na różnych, wręcz skrajnych polach. 

Zamęt wszechstronny

Za reguły uciekam od tzw. “bieżączki”. Zawsze wydaje mi się, że trzeba złapać pewien dystans do newsów, wydarzeń, opinii i wypowiedzi. Często bowiem jesteśmy w róznych kwestiach niedoinformowani, lub wręcz manipulowani. Jednak pewne sprzeczności, czy ślepe uliczki, w jakie wpadają poszczególne strony (mówiąc umownie) katolickiego sporu, każą się zatrzymać i wyciągać wnioski. Czytam przecież (w tekstach watykańskich, synodalnych ale także w tym co pisze środowisko lewicy katolickie) o tym jak ważne jest wsłuchiwanie się w innych, szczególnie w tych, którzy są marginalizowani. A potem konfrontuje to z rzeczywistością „za oknem” i obserwuje jak liberalni piewcy dialogu i obrońcy wolności słowa atakują o. Tadeusza Rydzyka (nie, nie jestem gorliwym słuchaczem Radia Maryja) za jego wypowiedź o bp. Napierale. Może gdyby o. Tadeusz był członkiem modnego kolektywu LGBT, to mógłby mówić wszystko, co tylko by mu się zamarzyło, ale niestety ma pecha, bo nosi sutannę… 

A z drugiej strony? Tzw. katolickie centrum, lub wręcz prawa strona   (używam tego określenia bardzo umownie)  podkreśla wprawdzie kryzys (powołań, frekwencji, moralności) ale przy każdym powiewie (Ducha) robi wszystko co można, aby zamknąć ów Boży wiatr do słoika i zawekować. Nawet broniąc Tradycji przez duże T, można poprzestać na bałwochwalczym stosunku do Instytucji, struktur, czy też pewnych stereotypów, na przykład związanych z wizją kapłaństwa. 

Jakich stereotypów? Zanim odniosę się do fragmentów syntez synodalnych (tym razem o młodzieży) to podam dwa mentalne schematy, które wciąż pokutują w mentalności hierarchów i niemałej części laikatu. Mam wystarczająco dużo zrozumienia dla genezy owych zjawisk, a zwłaszcza dla ludzi powielających owe stereotypy, więc nikogo nie chce tu potępiać. Po kilkunastu latach kapłaństwa wystarczająco dobrze wiem, jak to się dzieje, że pełen ideałów młodzieniec opuszczający mury seminarium, przybiera postać działacza, “fajnego księdza” (jest taki profil na Fb…, ten, kto to wymyślił chyba niewiele rozumie z teologii kapłaństwa, a wystarczyłoby do Katechizmu zajrzeć), czy biurokraty. Modele te jednak trzeba zdemaskować i nazwać. Na tym przykładzie widać, jak dobre skądinąd ide przepoczwarzyły się w potworki zabijające duszę i wierność Ewangelii. Jeśli nie pozbędziemy się mentalności, która przedkłada takie wzorce kapłaństwa, nad świętość – stracimy umiejętność obronienia się przed ideologiami i bezbożnictwem. Wzorce te bowiem często generują zło, któremu nie potrafimy się przeciwstawić. Ale po kolei.

Kapłan – działacz

Pierwszy z modeli kapłaństwa, przez lata dominujący w świadomości polskiego Kościoła, to typ kapłana-działacza, zanurzonego po uszy w „robienie czegoś” – budynku kościelnego, plebanii, zaplecza gospodarczego (to są wartości miłe uchu kościelnej „prawicy”) albo przytułku, sierocińca, przedszkola, szkoły, jadłodajni czy Centrum Pomocy Ukrainie (to zaś są aktywności, w których ma upodobanie kościelna „lewica”). Do dziś wielu (hierarchom ale także świeckim, a zwłaszcza publicystom) imponuje tego typu sprawczość, moc kreacji wymiernych bytów materialnych lub charytatywnych. Miernikiem wartości kapłana jest tu odpowiedź na pytanie: “Ile i co zrobił?”. Czy to znaczy, że nie przestrzegano duchownych przed pokusą „aktywizmu”? Oczywiście, że tak. Sam to pamiętam z dni skupienia i konferencji seminaryjnych ojców duchownych. Ale to były tylko przestrogi werbalne – prawdziwy zachwyt zapalał się w kapłańskich, proboszczowskich, czy wręcz biskupich  oczach,  gdy mowa była o księżach budowniczych, działaczach, społecznikach… Słuchając przestróg przed nadmiernym aktywizmem i jednocześnie obserwując autentyczną fascynację „sprawczoscią” przeciętny kleryk wiedział w którą stronę opłaca mu się podążać… 

Jednak czas „sprawczości” mija i minąć musi. Za chwilę stanie się ona balastem dla wszystkich. Dla księży – bo żeby coś zrobić, trzeba będzie stać się prawnikiem czy finansistą, inaczej będzie niemożliwością przebrnięcie przez tony dokumentów; a do tego jeszcze będą potrzebne trzeba stalowe nerwy, by umieć użerać się z wszechwładną Rada Ekonomiczną (owe Rady – Ekonomiczna, Duszpasterska i licho wie jeszcze jaka, to odpowiedź kościelnych demokratów, którzy upatrują w dopuszczeniu świeckich do jak największej liczby funkcji ratunku dla Kościoła; już widzę ten chaos emocjonalny, kompetencyjny i finansowy na przeciętnej parafii…). Zapewne znajdą się i tacy, co nie będą mogli żyć bez balansowania na granicy prawa, zwyczaju i szemranych interesów – oczywiście w dobrej wierze – licząc przy tym na względy u kurialnej i biskupiej góry. Ta jednak, idąc po linii najmniejszego ryzyka (jak to najczęściej bywa…), oraz bojąc się pomruków Watykanu zapatrzonego w wizję Kościoła ubogiego dla ubogich, będzie zmuszona bądź mocno ukrywać swe sprawcze fascynacje, bądź ukręcać łeb tego typu formom duszpasterskiego bytowania. Każda budowa, remont, inwestycja będzie od razu kwestionowana. 

Swoją drogą, jaka szkoda, że nikt nie popełnił porządnego dziennikarskiego śledztwa o interesach robionych przez dawnych sbeków z hierarchami… ale nie, nie takimi w randze proboszcza, ale wyższymi… Ile parafii na tym straciło? Ile gruntów, budynków, własności zostało oddanych za bezcen? Ilu kurialistów nagle uwierzyło w “Kościół ubogi”, twierdząc że te czy inne gospodarstwa i grunty rolne nie są do niczego Kościołowi potrzebne… A ponoć własność to wolność… Dziś owe instytucje nie mają ani własności, ani wolności, lękają się natomiast zawartości przepastnych szaf rozmaitej maści pułkowników, albo własnych kolegów po fachu.

Zniknie więc “ksiądz – budowniczy”, który zjadł zęby na kościelnej inwestycji, zmarnował zdrowie, lub wpadł przez to w alkoholizm, depresję, bądź odreagowywał w łamaniu celibatu. A góra wciąż naciskała na wyniki… Oceniałą tę kapłańską “sprawczość”… Pompowałą ambicje, mamiąc godnościami i stawiając na piedestał… Wielu umiało to przetrwać i ocalić swoje dusze, nawet dochodząc do (widzialnej dla innych) świętości, ale było i wielu takich, którym ten model życia, życie zniszczył. Albo to fizyczne, albo – i to pewnie jest częstsze – moralne i duchowe. Interesy, interesiki, kombinacje, a to wszystko okraszone hojnymi “ofiarami” dla urzędników kurialnych, na fundusz kapłański, na utrzymanie (emeryturę) Ekscelencji lub Eminencji, na Dom Księży Emerytów, na Seminarium, wyposażenie wnętrza schowka na szczotki, czy na co tylko kto wskaże, że potrzeba. W końcu Bóg kazał się dzielić! I takiego, “chętnie-dzielącego-się” proboszcza nikt nie będzie pytał o duszę! Ba, wszak zapytanie kapłana o stan jego duszy nieśmiertelnej jest niczym puszczenie bąka na przyjęciu u ambasadora! Nie tylko, że nie wypada, ale wręcz dyskwalifikuje… 

Iluż było takich, którzy, dumni ze swej “sprawczości” i aktywności, przeżywali mroki duchowej niepewności, rozpaczy i poczucia bezsensu. Czuli, że Bóg się od nich oddalił, ale nie umieli zrozumieć czemu. Przecież robili tak dużo… Przecież biskup był zadowolony… Przecież mieli pozycję i wpływy… I dopiero, gdy miłosierny Pan dopuścił na taką biedną kapłańską duszę cierpienie, chorobę ograniczającą możliwości, perspektywę końca, o, to wtedy nagle budziła się świadomość Ewangelii, budził się skowyt i wycie wilka złapanego w potrzask. Nierzadko i wraz z nią budziła się prawdziwa świętość, oraz świadomość, że większość rzeczy uczynionych w “woli mocy”, była najzwyczajniej w świecie niepotrzebna. Następca takiego proboszcza rychło przerabiał budynek kościelny na swoją modłę, zamalowywał niepotrzebne ozdóbki na ścianach świątyni, ewentualnie wnętrze kościoła zaczynało świecić pustkami. Wielkie domy parafialne zamieniano na salony fitness lub wynajmowano szkołom (w najlepszym wypadku), ogromne wspólnoty znikały, budynki kościelne posprzedawano (żeby było bardziej ubogo), prałackie fatałaszki zeżarły mole, a wpływy hojnie obdarzonych kurialistów i hierarchów odeszły do lamusa. 

Myśląc o tym jeszcze bardziej dostrzegam – może to efekt przebywania na pustelni – ogromną potrzebę modlitwy za dusze duchownych konających oraz przebywających w czyśćcu… A skoro jakoś czytasz te słowa, kimkolwiek jesteś, to dziś, proszę, pomódl się zarówno za tymi, co tej nocy odejdą, ale może się strasznie przy tym męczą, zwłaszcza duchowo, jak za tych, którzy zdają sprawę przed Obliczem Bożym ze swego życia.

Aktywista młodzieżowy

Obumrze też wizja kapłana „działacza młodzieżowego”, czy „duszpasterza młodych”. 

Wobec restrykcyjnych wytycznych związanych z przebywaniem z młodzieżą. Wobec atmosfery podejrzliwości związanej z życiem wspólnot i grup kościelnych mocno angażujących młodzież (pomału zaczyna się rozkręcać ten rodzaj publicystyki katolickiej, który będzie tropił “sekciarstwo” w wielu – nawet oficjalnych – ruchach i wspólnotach, czego przykładem jest seria artykułów dotycząca Wojowników Maryi). Wobec wypalenia kolejnych pokoleń młodych księży nie otrzymujących wsparcia od swych biskupów (proszę zapytać przeciętnego księdza jak rozumie to pojęcie… i nie słuchać co powie, ale popatrzeć mu prosto w oczy, wszak gdzieniegdzie panuje hasło „jesteśmy z wami, radźcie sobie sami”). Wobec tego wszystkiego straceniec chcący naprawdę (nie chodzi mi o “zabawiaczy” wszelkiej maści i promotorów duszpasterskiej “fajności” rodem z Tik-Toka) ratować dusze młodych będzie traktowany jak jeden wielki problem, zarówno przez swoich kolegów, jak i hierarchów, o rodzinach owej młodzieży nie wspominając. 

Historia kard. Pella angażującego się w walkę o oczyszczenie Kościoła w Australii do tego stopnia, że – nadepnąwszy na odcisk określonym lobby – sam wylądował na ponad rok w więzieniu za czyny, których nie popełnił (a takich hierarchów zapewne jest więcej) uczy, żeby się w nic zbytnio na angażować, ani w walkę z grzechogennymi grupami, ani w ratowanie „trudnej” młodzieży. Zawsze bowiem komuś będzie to nie w smak. Często może nawet się okazać, że ratując młodych jednocześnie rozwścieczy się jakieś tęczowe lobby, które lubi mieć przyczółek na kurialnych salonach.

Kres epoki potrydenckiej

Jesteśmy naprawdę w epoce przejściowej. Na naszych oczach obumiera pewna wizja, czy nawet etos kapłaństwa. Jedni ją uśmiercają świadomie, starając się obrzydzić obraz osób duchownych (może być to reakcja wynikająca ze zgorszenia, które zniekształca obraz kapłaństwa, ale jeśli tak, to rozwiązanie nie tkwi w deprecjonowaniu kapłaństwa w ogóle) inni przykładają się do destrukcji własnymi grzechami i słabościami, a inni upartym przekonaniem, że to, co obserwujemy dookoła, to tylko przejściowe trudności. Tak, ci ostatni stanowią swoiste kuriozum… Mówią: Przecież Pan Jezus obiecał nam,  „bramy piekielne nie przemogą” Kościoła! Owszem, obiecał, ale nic nie mówił wtedy o tym ilu nas, wierzących w Niego będzie, oraz w ilu miejscach na świecie będzie Go można dotknąć w sakramentach. 

Oczywiście, każdy ma swój udział w obumieraniu księżowskiego etosu. Każdy jest słaby i grzeszny, mam tego olbrzymią świadomość patrząc na własne życie, moje wybory, drastyczne upadki i niewierności. Dlatego też jestem tu, gdzie jestem – bo nie chcę utknąć w martwym punkcie totalnej depresji i wypalenia, ani w pretensjach do całego świata. Chcę szukać woli Chrystusa, i uciec od wszystkiego, co będzie miało choćby cień “dobra pozornego”.

Jedno wydaje się być dla mnie pewne – coś się kończy. Schemat funkcjonowania kapłańskiego oparty o zaklęty krąg katechezy szkolnej, kancelarii parafialnej, “usług” sakramentalnych i – na koniec, na resztce sił – jakieś grupeńki przyparafialnej, dającej namiastkę autentyzmu lub życia duchowego, odchodzi do lamusa. Dlatego jestem w stanie, z bólem i żalem, zgodzić się, ze zdaniem, w myśl którego model potrydencki w Kościele się skończył i już nie działa. Pewnie teza ta wymagałaby większej precyzji i dookreślenia, gdyż brzmi podejrzanie podobnie do tez głoszonych przez środowiska skupione wokół kościelnej lewicy (vide: książka Tomasza Terlikowskiego “Koniec Kościoła, jaki znacie”), ale uwiąd praktyki naszego uczniostwa i apostolstwa jest dla mnie definitywny. 

Do czego więc wracać? Jaki jest punkt odniesienia?

Dekadencja katolickiej odwagi

Wypada zgodzić się w tym miejscu z red. Zbigniewem Nosowskim, który na konferencji poświęconej Soborowi Watykańskiemu II, jaka miała miejsce w październiku tego roku w Toruniu, powiedział, że kryzysu Kościoła nie rozwiąże ani niemiecka Droga Synodalna, ani Franciszkowy Synod o Synodalności. Nie da się bowiem – argumentował – uczynić odpowiednio głębokich zmian strukturalnych, nie mając do tego narzędzi, ani nie da się sprawić, aby każdy poczuł się usłyszany. 

Co nam więc pozostaje? Czy tylko wyśpiewać tren na cześć przemijającej postaci życia kościelnego i katolickiego imaginarium?

Może i potrzeba takiego współczesnego Jana Kochanowskiego, zdolnego odnaleźć w sobie odpowiednią siłę i moc, by oddać ból rodzący się na widok obecnego uwiądu. Póki co – Kochanowskiego nie widać, słychać jeno jak zlatują się (głównie medialne) sępy żerujące na co smakowitszych (dla nich) kąskach z bezwładnego ciała, lub (głównie duchowni) ślepcy sądzący, że to chwilowe osłabienie, zwykła choroba tylko, że jak znajdzie się wodę z cudownego źródełka, co to za górami i za lasami, to kochana Ecclesiae nasza ocknie się i dopiero pokaże wszystkim, że hej…

Kto dziś ma odwagę piętnować wypowiadane swobodnie bzdury balansujące na krawędzi doktryny? Kto jasno nazwie poszczególne środowiska i jednostki rozmiękczające swą działalnością katolicką wrażliwość? Gdzie są katolickie think-thanki, laboratoria budujące więzi z prawie już zapomnianym Kościołem minionych wieków – Kościołem św. Maksymiliana, Św. Józefa Sebastiana Pelczara, czy o. Jacka Woronieckiego OP? Co nas paraliżuje? Obawa przed procesami? One i tak będą, więc może czas chwytać się tego oręża, bo przeciwnicy nas w tym ubiegają.

Gdzie świeccy reagujący jak poważni,  dorośli ludzie na epitety, którymi są obrzucani przez postępowych publicystów?  Aż się dziwię, że nikt z Wojowników Maryi nie pozwał red. Terlikowskiego za nazywanie ich sekciarzami. Każdy ma przecież prawo do obrony swojego dobrego imienia, zwłaszcza wobec stygmatyzacji… 

Który z pasterzy Kościoła, (są oni przecież “tradiditionis custodes”!), napomni O. Maciej Biskupa OP, że prawdy wiary nie stoia w sprzeczności z Objawieniem? Na łamach więzi ów dominikanin żali się, że musiał przez lata “wymuszać zaliczenie” prawdy: „Bóg jest Sędzią sprawiedliwym, który za dobro wynagradza, a za zło karze”, która – wg. współbrata św. Tomasza z Akwinu – “jest sprzeczna z nauczaniem Pawłowym. No, ale O. Biskup to persona zaangażowana w dialog ekumeniczny i dialog z judaizmem… 

Gdzie biskup miejsca takiej np. pani teolog (po studiach w Warszawie, USA i Jerozolimie) Zuzanny Radzik, która pisze coś publicznie o Duszycy Świętej i tylko jeden ks. prof. Piotr Tomasik ma odwagę ją napomnieć, że jest wulgarna i bluźni, za co otrzymuje pytanie, czy „Duch Święty zawsze musi być męskoosobowo nazywany bo ma siusiaka”? Wydaje mi się, że troskę o jej duszę nieśmiertelna winien wykazać przynajmniej jej proboszcz… Chyba, że już kategoria duszy jest dla hierarchii równie enigmatyczna, co dla pani teolożki.

Gdzie są ci wszyscy strażnicy ortodoksji, (choćby tacy, jak inna pani teolog Monika Białkowska, deklarująca, że będzie “stawać jak lwica” w obronie doktryny) gdy księża Lemański i Sowa przytakują sobie na publicznym forum społecznościowym, że Kościół winien zgodzić się na in vitro? Ale owi strażnicy sami publikują tekst nieżyjącego już ks. prof. Józefa Krasińskiego z Sandomierza o tym, że in vitro jest zgodne z Objawieniem i wynikająca zeń doktryną. I kto tu tworzy sektę, chciałoby się zapytać…

Do Słowa

Zanęt, tchórzostwo, bagatelizowanie. Herezje, manipulacje, inteligencka pycha. Jedni proponują kolejny sobór (ale nie Watykański, tylko Trydencki – dobrze że nie Nicejski…), inni gotowi są spełnić każdy postulat wyrażany przez katolicki demos, a ja myślę prościej. W końcu nie mam wpływu na struktury mogące cokolwiek zwołać, czy spełniać, ani dostępu do grantów i mediów. Mam wpływ jedynie (aż) na samego siebie.

Trzeba – o banale! – wracać do Słowa… Do Ojców… Do świętych… Do proroków… Zmiana instytucji oraz mentalności może się dokonać jedynie przez nawrócenie i wejście na pokorna drogę do świętości. George Weigel, biograf św. Jana Pawła II, napisał w 2002 r. list do papieża. Poniższy fragment śmiało można odnieść do całości zjawiska katolickiego uwiądu:

Kryzys spowodowany molestowaniem seksualnym przez duchownych to zasadniczo kryzys duchowy – manifestacja niewystarczającego nawrócenia w Chrystusie: pochodzi od duchownych żyjących w intelektualnym i duchowym zakłamaniu. (George Weigel, List do Jana Pawła II, 2002)

Na kryzys duchowy odpowiedzią może być tylko duchowa walka. Odnoszę to do samego siebie, bo znam swoją grzeszność, ale również chce to odnieść do całego Kościoła. Stanowimy cząstkę duchowej rodziny, a nie partii, w której jedną ideologię można zmienić, zmodernizować, zastąpić inną, lub też bawić się w rewizjonistyczną sofistykę. Nie powinna interesować nas mądrość etapu. Wierzymy w Boga Żywego, działającego, który jest obecny, wypowiedział się w Słowie Wcielonym i w słowie Ojców! Nie jesteśmy scjentystami (ani fideistami oczywiście) ani naturalistami.

Eeech…

Synodalne recepty dla młodzieży

Póki co zajrzyjmy do tekstów synodalnych, zwłaszcza tych, które zwracają uwagę na młodzież i jej potrzeby. W polskiej Syntezie krajowej czytamy:

Co zrobić, aby nie utracić młodych ludzi, zwłaszcza tych, którzy nawet jeśli wyszli z rodzin wierzących, nie chcą dalej iść drogą Kościoła i nie identyfikują się z nim? To ci, którzy zniknęli, pozostawili puste miejsca w ławkach kościołów parafialnych. Dla wielu młodych ludzi „Kościół jest smutny”. Młodzież „nie czuje się zachęcona do uczestniczenia w życiu Kościoła”, do przyjmowania sakramentów (szczególnie bierzmowania), do których przygotowanie w opinii młodych jest źle prowadzone. „W ten sposób się nie uczestniczy, tylko «zalicza»”; „Nikt nigdy nie pokazał mi, że Kościół jest fajny, tylko wciąż mnie do wszystkiego zmuszano”; „Nie może być tak w Kościele, że kto ma szczęście, ten w nim zostaje”. Młodzi nie ukrywają, że z praktyk religijnych rezygnują z powodu braku czasu, mnożących się zajęć szkolnych i pozaszkolnych, pracy czy zajmowania się planowaniem przyszłości. Wątpią także w zasadność sakramentu pokuty. Pytają: „Dlaczego mam się spowiadać komuś, kto też grzeszy?”. Od księży oczekują autentyczności, potrzebują ich nie jako „przyjaciół”, ale kierowników i ojców duchownych. „Musimy (my – dorośli i my – księża) wysłuchać tego, co zapytani przez nas młodzi odpowiedzieli na nasze pytania, bo z udzielonych przez nich odpowiedzi wynika, że gorliwość o Kościół pożera ich często znacznie bardziej niż nas”. Młodzież niejednokrotnie otwarcie woła o większe zainteresowanie się nią w projektowaniu życia wspólnotowego, o uwzględnienie jej wrażliwości i mentalności. (Synteza Krajowa) 

Ewangelia sama w sobie jest piękną i przyciągającą propozycją życia, ale brakuje nam często odpowiedniego języka, by ją przekazać młodemu pokoleniu. Duszpasterstwo młodzieżowe stanowi jedno z największych wyzwań dla naszego Kościoła lokalnego. (Synteza Warszawska)

Powszechny niepokój budzi brak obecności głosu młodych ludzi w procesie synodalnym, a także coraz częściej w życiu Kościoła. Ponowne skupienie się na młodzieży, jej formacji i towarzyszeniu jej jest pilną potrzebą, także w realizacji wniosków z poprzedniego Synodu na temat „Młodzi, wiara i rozeznanie powołania” (2018). Przy tej okazji właśnie młodzi ludzie zwrócili uwagę na potrzebę większej synodalności Kościoła w obliczu dzisiejszego przekazu wiary. Inicjatywa „Cyfrowy Synod” jest znaczącym wysiłkiem, aby słuchać młodych ludzi i oferuje nowe spojrzenie na głoszenie Ewangelii. W syntezie Antyli stwierdza się: «Ponieważ nasza młodzież doświadcza bardzo wysokiego poziomu alienacji, musimy stworzyć opcję preferencyjną dla młodych ludzi». (Dokument Roboczy dla Etapu Kontynentalnego)

Czyli co? Popracujmy nad tym, aby Kościół był mniej smutny? Nad tym, aby ktoś poczuł się “bardziej zachęcony”? Żeby było “fajnie” i “nikt do niczego nie zmuszał”? A jednocześnie księża mają być przyjaciółmi, kierownikami duchowymi i ojcami w jednym. Choć może z tym ostatnim to przesada, bo to może wywołać oskarżenia o manipulację, lub zbyt bliskie relacje i jeszcze kto poleci gdzieś na skargę… To darujmy sobie to ojcostwo i kierownictwo, a bardziej popracujmy nad „jasnością przekazu”, “uwzględnieniem wrażliwości”, no i oczywiście nad “nowym, odpowiednim językiem, będącym jednym z największych wyzwań”. Dlatego musimy stworzyć “opcję preferencyjną dla młodych”, cokolwiek by owa opcja oznaczała…

Uff…

Brzmi jak bełkot? Jak nowomowa partyjna? Jak pochwała pajdokracji? 

Może ma tak brzmieć, nie wiem, ale na zdrowy rozum, wychowany na klasycznym, logicznym myśleniu i św. Tomaszu, to sensu w tym nie ma za grosz. I żeby tu nie sięgać tak wysoko, to przypomina mi się wielokrotnie cytowana opowieść śp. Ojca Jana Góry OP, którego siódmą rocznicę będziemy obchodzić 21 grudnia, o pierwszych dniach w roli duszpasterza studentów:

Na początku chciałem do wszystkich podejść na luzie. Pamiętam, jak jako młody duszpasterz podszedłem do jednej dziewuchy, klepnąłem ją w ramię i mówię: „Mów mi Dzidek, będziemy tu robić duszpasterstwo!”. A ona mi na to: „Dzidków to ja mam w klasie, ty musisz być dla nas ojcem!”. (https://wiadomosci.onet.pl/religia/z-kamieniami-na-lednice/5hkhmw)

Co by nie mówić o duszpasterzowaniu O. Jana, to jednak (mimo tego, że świetnie wpisywał się w model działacza i aktywisty) stawiał mocne wymagania, zapraszał do fizycznej pracy, ukazywał wspólny cel działań, nie obniżał moralnej poprzeczki. Nikomu się nie podlizywał i nie “ufajniał” na siłę. Używał raczej języka “wysokiego” i wysokich tonów zapraszał, gdy mówił o poezji, literaturze czy historii. Nie podążał za młodymi, ale zapraszał do podążania za sobą, wręcz wiązał ze sobą, wiedząc, że młody człowiek potrzebuje wzorca, punktu odniesienia. Był w tym realistyczny do bólu.

Tendencja wyzierająca z synodalnych propozycji, zwiastuje zupełnie inne podejście. Jest próbą reagowania powierzchownego, gdyż opiera się na fałszywych założeniach – rzeczywistość życia wiary musi być „ciekawa”; nie może być w niej elementu powinności (eufemistycznie nazywanego przymusem); argumentem przyjmowanym jako pewnik jest „brak czasu”; zmiana sposobu komunikacji uzdrowi problem. Każde z tych założeń jest fałszywe i opiera się na współczesnej papce, w jaką zmieniła się logika (tylko czemu także w Kościele! Naprawdę, „jeśli twoje światło jest ciemnością, jakże wielka to ciemność”!) oraz na antyewangelicznej wierze w prymat tego, co zewnętrzne i materialne (cielesne) nad tym, co duchowe. A przecież Pan powiedział, że tym co nas czyni nieczystymi, jest to, co z serca ludzkiego pochodzi, a nie to, co przychodzi z zewnątrz.

W ideach, jakie przebijają się przez powyższe teksty synodalne jest obecny ten sam rodzaj schorzenia, co w opisywanej powyżej fascynacji aktywizmem i sprawczością. Jest to rodzaj umiłowania tego, co zewnętrzne i po ludzku wymierne. Modnie byłoby pewnie nazwać tę postawę duszpasterską, lub pastoralną – wszak nadaje ona ton obecnemu pontyfikatowi i wieku inicjatywom z nim związanym. I tu aż się zadziwiam, że logika paradoksu z tym związanego umyka polskiej lewicy katolickiego ckiej. Przecież owa duszpasterska zewnętrzność, czy sprawczość, jest w swej istocie głęboko „klerykalna”, przynajmniej w takim rozumieniu klerykalizmu, o jakim mówi Franciszek i z jakim walczą lewicowe środowiska Kościoła. Koniecznym wydaje się przerwanie owego błędnego koła, ale uczynić to można tylko przez głęboka metanoję.

Św. Jan Chrzciciel i Wysoka Komisja 

Ale zajrzyjmy do Słowa Bożego. Przyznam się, że właśnie lektura Ewangelii z III Niedzieli Adwentowej według starego (ale wbrew wszystkim i wszystkiemu, nie przestarzałego, bo wciąż rodzącego zdrowe i świeże owoce) rytu zmusiła mnie do napisania niniejszego tekstu. Oto Sanhedryn zaprasza św. Jana Chrzciciela na spotkanie ze swoją Komisją (Synodalną). Chcą usłyszeć Jana, albo sprawić, że sam poczuje się usłyszany. Jakoś interesuje ich, co mówi sam o sobie. Ciekawe, że zastanawia ich nie tyle czy orędzie, które głosi jest zgodne z dobrem i prawdą… co bardziej to, jak on sam siebie widzi. Czyżby nie dostrzegali – nie chcą dostrzec? – owoców Janowego przepowiadania? Pytają, czy jest Eliaszem, Mesjaszem… Ważne są dla nich etykietki, nazwy, desygnaty, przegródki w biurkach i wydziałach Wysokiej Rady. Ważne, aby ten niespodziewany przypadek znad Jordanu odpowiednio sklasyfikować, co by ani Rzym, ani nikt inny się nie przyczepił. Żebyśmy mogli powiedzieć: Byliśmy, rozmawialiśmy, badamy…

Jan trochę jakby nie wiedział co ma im powiedzieć. Wie, że są to żmije, drzewa do których korzeni już Pan przyłożył siekierę. Domyśla się, rozpoznaje, że ich świat, ba, cała znana im wszystkim rzeczywistość Sanhedrynu, Świątyni, składania ofiar, faryzeuszy, saduceuszy, esseńczyków, zelotów, sporów z Rzymianami, słowem to, co stanowiło o życiu codziennym, religijnym, obyczajowym i politycznym ludu Izraela w owym czasie już niedługo przestanie istnieć.

Nie minęło jedno pokolenie, góra dwa, i tak się stało.

Ale wtedy jeszcze nie mieściło się to nikomu w głowach. Jan zaś wie o sobie tylko tyle, że jest głosem, który musi wyrównać drogę Przychodzącemu. I wie, że to przyjście będzie związane z ogniem, wiejadłem, przesiewaniem i odcinaniem spróchniałych oraz nieowocujacych drzew. Wie, że przez Przyjście wszystko się zmieni. 

Tylko jak to im powiedzieć? Im, którzy mają swoje, zastane wyobrażenia o tym kim jest Mesjasz, Eliasz, czym jest Prawo, kim są oni sami. Jan zna ich mentalność, zresztą nazywał im to wprost w swoich nauczaniach. Ogranicza się więc w rozmowie z nimi do niezbędnego minimum, jakby z góry wiedział, że się nie dogada. Musi tylko dać świadectwo, powiedzieć to, co BÓg chce przez niego wyłożyć nie tylko czcigodnej Jerozolimskiej Komisji, ale każdemu, kto kiedyś o tym świadectwie usłyszy.

Jam jest Głos – mówi Jan.

Mam przygotować drogę Temu, który nadchodzi, ba – już jest, już stoi między nami.

Te słowa proroka znad Jordanu są dalekim echem proroctwa, jakie wypowiedział trzydzieści lat wcześniej Archanioł Gabriel wobec zalęknionego kapłana Zachariasza, Janowego ojca.

Lecz anioł rzekł do niego: «Nie bój się Zachariaszu! Twoja prośba została wysłuchana: żona twoja Elżbieta urodzi ci syna, któremu nadasz imię Jan. Będzie to dla ciebie radość i wesele; i wielu z jego narodzenia cieszyć się będzie. Będzie bowiem wielki w oczach Pana; wina i sycery pić nie będzie i już w łonie matki napełniony będzie Duchem Świętym. Wielu spośród synów Izraela nawróci do Pana, Boga ich;  on sam pójdzie przed Nim w duchu i mocy Eliasza, żeby serca ojców nakłonić ku dzieciom, a nieposłusznych – do usposobienia sprawiedliwych, by przygotować Panu lud doskonały». (Łk 1,13-17)

Jan ma “przygotować Panu lud doskonały”. Dosłownie “przygotować Panu lud, który jest przygotowany”, “dobrze usposobiony”, lub “przysposobiony”. “Doskonałość” nie oznacza tu “bezgrzeszności”, czy “perfekcyjności”, ale zgodne z wolą Bożą, właściwe usposobienie wnętrza na spotkanie z Panem. 

Jak Jan to czyni? Przez wezwanie do pokuty i do nawrócenia. Nie przez nasłuchiwanie opinii ludu Izraela (to robi Sanhedryn), albo zasięganie rady specjalistów. Lud dla Pana przygotowuje się głupstwem głoszenia słowa i pokutą. Wiem, że to – paradoksalnie – trudna konstatacja. Łatwiej jest organizować „inicjatywy” mniej lub bardziej pobożne. Łatwiej jest nagrywać filmiki na Instagramie (dla wielu to wymarzony środek ewangelizacji) czy wierzyć w cudowna moc wizyt duszpasterskich, zwanych kolędą. 

Jan ma skłonić serca ojców ku dzieciom. Ojcami byli także ówcześni pasterze Izraela, zajęci sobą, Prawem, polityką, wszystkim, ale nie swymi duchowymi dziećmi, którym winni zapewnić duchowy byt. I nie chodzi o to, że byli to źli ludzie, gdyż pod względem moralnym stali zapewne bardzo wysoko, czego przykładem mogą być choćby faryzeusze. Nie dali jednak pokarmu odpowiedniego dla duszy Izraela. Podobnie zachowują się dziś pasterze Kościoła, przedkładając wizję “samowychowania” duchowych dzieci, ponad obowiązki ojców w wierze.

Pustynia

A czasami trzeba wszystko przewartościować i gdzieś zniknąć. Oddalić się. Schować. Niczym Jan pójść na pustynię, choćby się to nikomu nie podobało. Przecież to tam właśnie, na pustyni (a może na pustkowiu, albo – jakby chciał ks. Wujek – na puszczy) “stało się Słowo Pańskie dla Jana, Zachariaszowego syna”. Nie w cesarskich pałacach, czy komnatach prokuratora Judei, ani nawet na pokojach arcykapłańskich, ale na pustyni. Jakby pośród wielkich tego świata (także religijnego) zabrakło miejsca na Słowo. Jakby nie miało w czyim sercu spocząć.

Bo, żeby ocalić innych, trzeba najpierw ocalić własną duszę. A ja, osobiście, wiem, że moja jest w nienajlepszym stanie. 

Dlatego trzymam się myśli o tej pustyni, niczym ostatniej deski ratunku, dla skołatanego serca, które będzie niespokojne, póki nie spocznie w Nim.

I tak drżąc o własne zbawienie, pytam „Ojca, który jest w ukryciu” – kto Ci, Panie, przygotuje dzisiaj “lud doskonały”? Kto będzie miał tyle odwagi, albo może wiary, aby ni dać się zastraszyć tym, którzy budują Nowy Świat i Nowy Kościół? Kto będzie nazywał zatrute pastwiska pustych sloganów i “duszpasterskich” schematów bez życia, choć w modnym opakowaniu? Kto będzie budował wspólnoty życia oparte nie na braterstwie i humaniźmie, ale na radykalnym przylgnięciu do Trójcy Przenjaświętszej i sakramentów? A przygotowanie takiego neo-Christianitas, dusz szukających nie tyle ulg moralnych, co gotowych oddać się Ewangelii na przepadłe wymaga pracy pokoleniowej. Obecne zniszczenie duchowe jest wynikiem długiego marszu nie tylko przez instytucje, ale także przez kulturę, obyczaje, a wreszcie struktury Kościoła. Rewolucja liberalna nie była nagłym wybuchem, ale powolnym, wytrwałym i dokładnym “zakwaszaniem” społeczności. Jeśli ma być jakiś “program duszpasterski”, to idący w podobnym kierunku. 

Droga Jana Chrzciciela to bezkompromisowość, radykalizm, czynienie sobie uczniów, wspólnota życia, oddanie się na przepadłe – bez kompromisów ze światem. W zerwaniu z faryzejskimi i saducejskimi schematami. W nie oglądaniu się na ludzkie opinie.

A wszystko – w ciszy pustyni.

O „towarzyszach podróży”.

Czytam dokumenty i analizy dotyczące wciąż przecież trwającego Synodu o Synodalności. Powstrzymuję swe emocje, bo nic tak bardzo mnie nie irytuje niż kościelna (bądź partyjna, polityczna, korporacyjna) nowomowa, nieważne czy bardziej przeniknięta teologicznymi, czy socjologicznymi frazesami. Powstrzymuję emocje, bo naprawdę chciałbym wziąć te słowa-klucze na serio, zobaczyć za “towarzyszami podróży”, “wsłuchiwaniem się”, “nawróceniem synodalnym”, czy wezwaniami do “walki z klerykalizmem”, cokolwiek by znaczył treść prawdziwą i autentyczną. I choć nie zgadza mi się to, co czytam z tym, co widzę dookoła siebie i czego z bólem, a nawet rozpaczą, doświadczam (szczególnie w okresie ostatniego roku), to pragnę przyjąć (choćby na próbę), że rzeczywistość jest taka, jak ją owe dokumenty i stojący za nimi ludzie by chcieli widzieć. Chcę więc zatrzymać się i popatrzeć dookoła. W prawdzie. Ze świadomością celu jakim jest zbawienie i życie wieczne w Królestwie Bożym. Szukając dobra dusz. Przyzywając i słuchając Ducha Świętego, o którym przecież wierzę, że mówił przez proroków, przez Ojców wiary i wciąż jest obecny w jednym, świętym, apostolskim i katolickim Kościele. 

Po dwóch miesiącach pewnego odosobnienia, a także walki z lękiem i obawami o to, co kto sobie pomyśli na temat moich działań i wypowiedzi, zaczynam łapać dystans odpowiedni do tego, by wyraźniej dostrzegać i nazywać sprawy leżące mi na sercu, i w efekcie przestać oglądać się na ludzkie opinie. Pustynia, choćby jej mała namiastka, daje przedsmak wolności, bez której jest się jedynie trybem w maszynerii, choćby najobficiej pokropionej wodą święconą, a nie Apostołem zapatrzonym w Jedynego Mistrza. Pustynia konfontuje z prawdą, a nie z odgórnymi dyrektywami. Pustynia zmusza do oparcia się jedynie na Słowie, a może szerzej – na Objawieniu, na Łasce; bez tego oparcia można odnaleźć jedynie swój wewnętrzny chaos, strach, kompleksy, beznadzieję i rozpacz. Łaska, która wytryska na pustyni, jest jedynym dostępnym źródłem nadziei i mocy. Pustynia też nie pozostawia miejsca na nic innego, tylko prawdę, choć, aby do niej dość, trzeba przegonić z serca wszelkie majaki, obawy, konformizm, czy jakieś próby sztukowania szaty prawdy łatami przeinaczeń, czy pięknych słów. Na pustyni widać jasno co jest ewangeliczne, a co ludzkie; co jest “polityką kościelną” (diecezjalną, parafialną, kurialną) a co zakorzenionym w Ewangelii życiem chrześcijańskim.

Pustynia…

Na marginesie – to ciekawe, że zachwycamy się w Kościele Karolem de Foucould, ale formatujemy się (nawet nie formujemy… i to zarówno duchowni jak i świeccy) do roli spokojnych zjadaczy kościelnego chleba, bojąc się czegokolwiek i kogokolwiek, kto ten spokój mógłby zakłócić. Czcimy bożych szaleńców, ale ich nie chcemy. Przyzywamy wstawiennictwa świętych kontrkulturowców, ale wolimy iść z prądem politycznej poprawności, miałkiej kultury (te namowy do obecności księży na Tik-Tokach czy innych Instagramach), czy stopni i ścieżek kariery (bardziej urzędniczej niż kościelnej)… Tak, wiem, że żadna instytucja, a zwłaszcza Ta Konkretna Instytucja, nie lubi fighterów. Tylko, co zrobić, wielu świętych, takimi właśnie było… W ten sposób i na nas spełnia się słowo Jezusa o budowaniu grobowców prorokom… Podziwiamy kapłanów niepokornych a świętych, ale ani nie chcemy takimi być, ani też nie wychowujemy innych (kleryków, czy młodych świeckich) do tego typu ewangelicznego nonkonformizmu. A dziś prowadzi on bardziej do wierności Tradycji i odwiecznej nauce Kościoła,wypowiedzi świętych, do wczytywania się w dokumenty dawnych papieży i  niż do fajności, nowoczesności czy wręcz przymykania oka na grzech. (Jakby ktoś się oburzał co do owego “przymykania oka”, to wystarczy, aby trochę posłuchał opinii wiernych wsłuchujących się w kazania współczesnych dominikanów w wielkich metropoliach, lub podpytał, gdzie może pójść przeciętny rozwodnik żyjący w powtórnym związku, aby otrzymać rozgrzeszenie bez zbytnich pytań).

Pustynia każe zadawać pytania o model życia kapłańskiego, o styl duszpasterski, o to jak ratować dusze (swoją i innych), gdy oficjalne urzędy i hierarchie wydają się do tego nie kwapić, gdyż są wpatrzone bardziej w dane socjologiczne, idee Rahnerowskie, czy strach przed mediami, aniżeli w Ewangelię. 

Niedługo zresztą w ogóle pojęcie ratowania duszy zostanie odłożone do lamusa jako rodzaj zabytkowej frazeologii…

Sięgam więc w tym pustynnym czasie po synodalne materiały, przeglądam syntezy – i te diecezjalne i te krajowe – wczytuje się w obraz Kościoła, jaki z nich wynika, próbując jednocześnie uśpić swoją nieufność i podejrzliwość. Czytam, zdając sobie sprawę, że Kościół będzie się tą frazeologią posługiwał przez najbliższe lata. A innego Kościoła nie ma i nie sądzę, aby się pojawił, wbrew temu co pobożnie (ale i nieco naiwnie, jak sądzę) myśli bp. Athanasius Schneider). Wypada więc synodalnie porozpychać się łokciami, aby przez pomyłkę ktoś mnie – i tych którzy podobnie jak ja wierzą i myślą – z tej eklezjalnej łodzi nie wyrzucił. Ja tu jestem! – chciałbym zawołać, ale wrodzona bierność i niechęć do tak widocznego zwracania na siebie uwagi sprawiały przez lata, że obecnie znajduję się przy burcie, zastanawiając się jak to się stało, że ktoś tę łajbę zawłaszczył i teraz mości jak najwięcej miejsc dla „krewnych i znajomych królika”…

Czytam więc w synodalnych rozważaniach o tym, że jesteśmy towarzyszami podróży, w Kościele i społeczeństwie. Czytam pytania:

Kiedy mówimy „nasz Kościół”, to kogo mamy na myśli? Kto w naszym Kościele „podąża razem”? Kto oczekuje, aby bardziej ku niemu wyjść i zaprosić go do wspólnej drogi wiary? Jakie osoby lub grupy są zaniedbane i nie objęte troską o to, by iść razem drogą wiary i stanowić jedną wspólnotę Kościoła? 

Mowa jest o “podążaniu razem”. Hmm…. Ufam tylko, że kierunek tej podróży jest jasny. Że jest nim Królestwo Niebieskie w wieczności. Że  Ziemia jest jedynie przystankiem. Że moi synodalni “towarzysze podróży” wiedzą, iż nie ma co się na niej mościć, trzeba zaś czynić ją sobie poddaną. Wbrew pozorom, to zastrzeżenie wydaje mi się konieczne, bo większość refleksji związana z tematem “podróży”, czy “drogi” jest wybitnie horyzontalna, jakby podróż Kościoła ograniczała się jedynie do doczesności. A przecież Kościół przenika czas i przestrzeń! A przecież Jego Głowa jest w wiecznym “dziś” Ojcowskiego Królestwa! A przecież, prócz Kościoła pielgrzymującego (czy, jak mówiono niegdyś, o czym przypomniał Benedykt XVI – walczącego) jest jeszcze Kościół cierpiący w Czyśćcu, który oczekuje na pełnię zbawienia, oraz Kościół tryumfujący, uwielbiony, zapatrzony w Baranka i śpiewający pieśń zwycięstwa na Jego cześć. Nasza podróż ziemska nie może abstrahować od tych aspektów, które poznajemy przez wiarę! Inaczej staniemy się instytucją obsługującą materię i doczesność, spychającą wszelką nadprzyrodzoność do lamusa mitologicznych pojęć, niewiele znaczących w naszej codzienności. 

Moi “towarzysze podróży” to święci, których poznaję przez ich pisma, czy świadectwo życia. To dusze czyśćcowe potrzebujące pociechy i naszej modlitwy. Oni, zwłaszcza święci, “są”, nie „byli”. Ich postawa jest jedynym – poza Chrystusem – dostępnym mi sensownym punktem odniesienia, w końcu bowiem mówi Pismo:

Pamiętajcie o swych przełożonych, którzy głosili wam słowo Boże, i rozpamiętując koniec ich życia, naśladujcie ich wiarę! Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także na wieki. Nie dajcie się uwieść różnym i obcym naukom, dobrze bowiem jest wzmacniać serce łaską, a nie pokarmami, które nie przynoszą korzyści tym, co się o nie ubiegają. (Hbr 13,7-9)

Mam naśladować wiarę, ale nie tyle tych, co żyją dziś na ziemi obok mnie, lecz tych “starszych”, którzy już to życie doczesne opuścili i mogą ”świecić niczym gwiazdy”. Wydaje mi się, że obecnie tendencja jest odwrotna. Punktem odniesienia nie tyle jest Chrystus i naśladujący Go męczennicy, nauczyciele Kościoła, dziewice i wyznawcy, co “człowiek współczesny” i jego obecna tożsamość czy samoświadomość. Owszem, idę z “człowiekiem współczesnym” w jego drodze wiary, towarzyszę mu, ale punktu oparcia szukam nie w zmiennych emocjach i frustracjach doczesności, ale w tym, co Pan oczyścił poprzez wieki. Tam jest światło jak żyć. I częstokroć lepiej pojmę zagubioną duszę dzisiejszego katolika (a nawet ateisty, apostaty, czy wprost poganina – cóż za niedzisiejsze określenia!) słuchając się Ojców wiary i jej Świadków sprzed lat, aniżeli analizując skomplikowane meandry odczuć i buntów kogoś, kto jest fizycznie obok mnie. Nie znaczy to, aby nie słuchać bliźniego, czy próbować go zrozumieć. Bardziej chodzi o to, aby nie lekceważyć tych, co byli przed nami, są obok, i będą na nas oczekiwać w Domu Ojca. Jak śpiewał bard:

Zjawią się wielcy ocaleni

Z historii rusztów i popielnic (…)

Bo nie przypadkiem przeszli czyściec

Odsiani z mód wartkiego ścieku

Po to by istnieć a nie błyszczeć

I wieść dysputę o człowieku.

(Jacek Kaczmarski, Testament ’95)

Poeta miał oczywiście bardziej na myśli wielkich myślicieli, ludzi kultury, twórców i filozofów, ale o ileż bardziej możemy w tych strofach widzieć świętych, czy oczekujących w czyśćcu na ostateczne spotkanie z Panem. Czy właśnie oni, będący poza “hic et nunc”, nie są najbardziej zmarginalizowani? Zamknięci w „świadomości swoich czasów”, w „uwarunkowaniach kulturalnych”, w przeszłości, która już nam nic nie mówi? Zepchnięci do kąta, bo przecież odwoływanie się do nich może okazać niemodne, zbyt radykalne, nieadekwatne do “sposobu myślenia współczesności”, niezgodne z ekonomią rozwoju doktryny?

A co mnie obchodzi owa, tak rozumiana, współczesność, rozrośnięta do monstrualnych rozmiarów jakiegoś Baala, z którym trzeba się liczyć bardziej niż z Ewangelią! Co mnie obchodzi bożek Rozwoju, czy Nieustannej Zmiany! Mam służyć neopogańskiemu panteonowi bóstw tolerancji, globalizmu, demokracji, liberalizmu, Państwa, zrównoważonego rozwoju, itp? A gdzie prorocy i święci, wskazujący na Jedynego Pana i Króla? 

Nie da się służyć Bogu i bałwanom… I nie da się sprzeciwiać bogom (demonom!) współczesności nie płacąc za to ceny. Wie o tym każdy pasterz, który odważył się być wiernym apostolskiemu powołaniu. Na szczęście jest kilku takich…

Moi towarzysze podróży to duchy czyste, aniołowie, byty niebiańskie, niczym Archanioł Rafał wędrujące z nami na co dzień, a zarazem wpatrzone w zachwytem w oblicze Trójcy. To Archanioł Michał, który broni nas w walce jaką trzeba toczyć z “ciałem, światem i demonem”. To Aniołowie Stróżowie, tak niezauważanie i niedoceniani.

Kto jest jeszcze dla mnie „towarzyszem drogi” w Kościele? To ci, którzy zostali mi dani. Którzy szukali u mnie Bożej Łaski. Których Pan do mnie posłał. Spotykani w konfesjonale, w rozmowach, w posłudze. Owce, które w moim przepowiadaniu usłyszały brzmienie głosu Dobrego i Jedynego Pasterza, Chrystusa. Z niektórymi się minąłem, niektórym pomogłem minąć życiowy zakręt, z niektórymi się zaprzyjaźniłem, a niektórych rozpoznałem jako zadane mi przez Opatrzność duchowe dzieci. 

(Moja wina pewnie, że uczyniłem to bez odpowiedniej pieczątki…)

Choćbyście mieli bowiem dziesiątki tysięcy wychowawców w Chrystusie, nie macie wielu ojców; ja to właśnie przez Ewangelię zrodziłem was w Chrystusie Jezusie. Proszę was przeto, bądźcie naśladowcami moimi! (1 Kor 4,15-15)

Swoją drogą, gdy czytam powyższe słowa św. Pawła, a także wersety je poprzedzające, zastanawiam się, o co by dziś oskarżono Apostoła? O nadużywanie swego apostolskiego urzędu? O związywanie innych ze sobą? O manipulację? O uzależnienie emocjonalne? Ciekawe… To zresztą interesujący temat, jak to się dzieje, że w dobie tak wielkiej krytyki zurzędniczenia ludzi Kościoła i klerykalizacji, jednocześnie robi się wszystko, aby odstraszyć kapłanów od duchowego ojcostwa, lub od bliskich relacji… Czekam tylko, aż któreś z liberalnych katolickich pism typu Więź, oskarży śp. ks. Jana Kaczkowskiego o zbyt poufałe i nieuporządkowane (o, to modne słowo, które coś insynuuje, ale jest na tyle niekonkretne, że można spokojnie nim szafować) relacje ze swymi “synkami” duchowymi… A nie… Zaraz… To nie to środowisko… Tam swoich się nie czepiają i nawet trzymają ochronny parasol nad hierarchami myślącymi podobnie, co oni… Jakby ks. Jan był jeszcze bardziej “trydencki”, czy wiązał się z Radiem Maryja, to może jeszcze…

Rozumiem ks. Kaczkowskiego i jego miłość pasterską. Rozumiem św. Jana Bosko i jego gorliwość ratowania dusz wychowanków Oratorium. Rozumiem oddanie i walkę o dusze parafian z Ars, jaką toczył św. Jan Maria Vianney. Rozumiem ojcowskie prawo miłości, jakie opisywał w swoim kontekście św. Paweł. Ale czy dziś jest to rozumiane wśród ludzi Kościoła? Jeśli jednak jedynym rezultatem skandali seksualnych i owocem tak wielu grzechów (a są one przerażającym faktem, którego nie ma co wybielać – piszę to również jako grzesznik świadomy własnego wewnętrznego bagna) będzie nieufność i zurzędniczenie, to dość szybko zmienimy się w małą garstkę funkcjonariuszy kultu, pełną lęków i obaw, zapatrzoną w siebie nawzajem, w instrukcje, przepisy i standardy, oczekującą spokojnej emerytury – która zapewne nie nadejdzie…

A przecież tak silne jest synodalne parcie na “towarzyszenie” przeróżnym ludziom, grupom, czy środowiskom! Jak ono się ma do rzeczywistości? Do praktyki życia? 

Jak urzędnik w koloratce, spotykający się z młodzieżą w kościelnej salce (bo tak każą mu instrukcje), zastanawiający się nad każdym swoim gestem i słowem (żeby nikt się nie przyczepił), dbający o to, aby zbytnio się nie zaangażować w sprawy podopiecznych (bo kto go wesprze, gdyby pojawiły się problemy), ma jednocześnie stać się ojcem dla tych, których Bóg do niego przyprowadził? Przecież nawet pośród świeckich pracowników socjalnych, pedagogów czy wychowawców, cenimy sobie właśnie tych, którzy przekraczali dystans i angażowali się z sercem i głową w sprawy swoich podopiecznych! Jeśli kapłan ma być towarzyszem podróży młodych ludzi, to musi z nimi być, nie jako kumpel, mówiący tym samym językiem, czy infantylny przebieraniec, ale jako ojciec! Rodzący z wiary i dla wiary – nie zabawiajacy, czy ufajniający wymogi Dekalogu, ale stawiający wymagania, przy jednoczesnym (właśnie!) towarzyszeniu konkretnej duszy! Nie porzucający, tyle razy porzucanego (zwykle przez najbliższych) młodego człowieka, ale biorącego za rozbudzone życie wiary odpowiedzialność!

Żeby takim być, żeby móc się w wolności zaangażować w ratowanie dusz, żeby nie wpatrywać się w papierowe wytyczne tej, czy innej Kongregacji, żeby naprawdę towarzyszyć, kapłan musi mieć poczucie wsparcia przełożonych – proboszcza, czy biskupa. I tu pojawia się problem jeśli tylko ów przełożony jest piewcą świętego spokoju. A bycie ojcem nigdy nie jest związane ze świętym spokojem… Osławione “nawrócenie synodalne” rzeczywiście zaistnieje, jeśli Kurie i każdy, kto ma choć trochę władzy w Kościele, szczerze i prawdziwie wyrzeknie się świętego spokoju i zadeklaruje gotowość na ataki, skargi, niezrozumienia, obronę kapłanów, oraz na ewentualną utratę dobrego imienia czy nawet majątku kościelnego. Dopóki tej gotowości nie będzie, to wszystkie te rozważania synodalne będą martwą literą i mydleniem oczu. Rozbudzą może oczekiwania i pragnienia co niektórych owiec, ale po zderzeniu z rzeczywistością dbających o swoje własne interesy funkcjonariuszy władzy administracyjnej, zaowocują jeszcze większym rozczarowaniem, bólem i nieufnością. Przebiją się może ideologiczni pieniacze, czy osoby płci obojga “powodowane pożądaniami różnego rodzaju, takie, co to zawsze się uczą, a nigdy nie mogą dojść do poznania prawdy” (2 Tm 3,6-7), ale cisi, smutni, płaczący, cierpiący niesprawiedliwość, naprawdę zmarginalizowani, uwikłani w trudności i nałogi – zostaną jeszcze bardziej samotni ze swym bólem. Pozostaną sierotami, bo nie będzie ojca, który im wskaże Ojca Niebieskiego.

Czytam na stronie synod.org.pl, że sam akt spotkania jest pierwszym owocem Synodu. Akt spotkania… Hmm… Jak on wygląda w Kuriach i Urzędach kościelnych… Dlaczego nie jest spotkaniem braterskim? Dlaczego nie ma w nim słuchania Pana? Narzekamy na zurzędniczenie Kościoła, ale jednocześnie robimy wszystko, żeby stawał się on coraz bardziej Świętą Korporacją, obwarowaną nieufnością i siatką zarządzeń administracyjnych… Ba, gdybyż jeszcze owa Korporacja rzeczywiście była zainteresowana swoim świętym “produktem”, skoro bowiem otrzymała 2000 lat temu unikalną recepturę i zestaw niezmiennych standardów do przestrzegania, to może powinna ich chronić i przestrzegać w najmniejszym wymiarze? Ale nie. Ta Firma, odwraca się od tego, co ma i z jakimś fatalistycznym zacietrzewieniem wciąż daje się uwodzić mrzonkom o cudownych innowacjach, o których już winna skontatować, ze nie działają.

W moim życiu kapłańskim tylko kilka razy miałem poczucie (świadomie używam tego słowa wskazującego na subiektywizm) spotkania się z przełożonym, który chciał mnie usłyszeć, a nawet rozeznać, co w moim kapłaństwie jest darem Bożym, szczególnym charyzmatem udzielonym dla dobra Kościoła. Może raz, czy dwa spotkałem się z pasterzem, który chciał być ojcem dla księdza, i nie tylko rozpoznawać w nim umiejętności do odpowiedniego zaszufladkowania administracyjnego, ale także szukać jego dobra i uznać że w osobistych, zgodnych z nauką Kościoła darach, kryje się głos Ducha Św. 

Żeby się słuchać trzeba bowiem mieć do siebie zaufanie. To podstawowe, takie że nie zostanie się od razu zakwalifikowanym do jakieś przegródki mentalnej, że nie będzie się dla hierarchy “problemem do załatwienia”, że ktoś “po drugiej stronie biurka” nie zasłoni się urzędem, niemożnością, tonem protekcjonalnej wyższości, ani nie będzie udawał, że nie wie o co chodzi, gdy zostanie skonfrontowany ze złem działającym w jego własnych strukturach. 

Jakże by było pięknie, aby pasterze Kościoła rzeczywiście zdobyli się na ten – zapewne dla niektórych duży – wysiłek odwagi w odrzuceniu “świętego spokoju” i zaufanie do wychodzenia na prawdziwe “peryferia” życia kościelnego! A prowadzi tam nie jakiś wymysł “nowości”, czy ideologia modnych grup “wykluczonych”, ale Chrystusowa prawda i miłość do biednych dusz zagrożonych potępieniem.

Synod oznacza “podróżowanie razem”. Ale razem z kim? Czy pasterze rzeczywiście chcą wspólnej podróży z wiernymi i kapłanami, chociażby tymi, którzy widzą jawną sprzeczność między Summorum Pontificum a Traditionis Custodes? Który rządca diecezji tego naprawdę pragnie? Przecież taka wspólna podróż zakłada brak owego świętego spokoju, tak umiłowanego przez wszystkie Kurie świata, a nawet – o zgrozo! – narażenie się na telefony od Nuncjusza i nieprzychylność w Rzymie. A przecież można by wymieniać więcej przykładów grup czy tematów, które aż się proszą o to, aby im „towarzyszyć”. Za zajmowanie się nimi nikt nie zdobędzie punktów, ani pochwał od zwierzchników, ani uznania w mediach. Pięknie jest nazywać “peryferiami” grupy LGBT, celebrując własną otwartość (por. wzmianka o środowisku osób homoseksualnych w Syntezach diecezjalnych), czy wspierać transseksualne prostytutki z Ameryki Płd. (papież Franciszek i jego jałmużnik), ale trudniej już naprawdę towarzyszyć w codzienności osobom o skłonnościach homoseksualnych, które pragną żyć w czystości i w zgodności z tradycyjnym nauczaniem Kościoła, bez kolorowych piórek i tęczowych flag, za to z różańcem w ręku, w ascezie i w wierności codziennej Mszy św. Super jest opisywać ustami rzeczników prasowych wspaniałą kulturę dialogu organizowanych przez Kurię spotkań synodalnych, czy innych „dziedzińców pogan”, ale gdy przychodzi do prawdziwego wsłuchania się w wiernych którzy pragną więcej niż “średnia parafialna” (więcej katechezy, więcej nauki katolickiej, więcej formacji, więcej kierownictwa duchowego, więcej towarzyszenia rodzinom np. edukującym dzieci w domu, więcej duchowego ojcostwa) to odeśle się ich do proboszcza parafii, w której mieszkają, umywając ręce od ich duchowych poszukiwań. (No, chyba, żeby pracowali w mediach, albo prowadzili kancelarię prawniczą… Kościelne Urzędy liczą się tylko z dziennikarzami i z prawnikami…) Wspaniale by było mieć na diecezjalnej stronie internetowej zakładki z “duszpasterstwem specjalistycznym”, okraszone odpowiednimi  Instytucjami, Domami Pomocy, Poradniami, ale gdy trzeba się zaangażować w ratowanie dusz w rodzinach tzw. nowej patologii, czy pomoc dorosłym dzieciom np. gwałconym przez własne rodzeństwo pod okiem matek zajętych nowym kochankiem, albo młodymi ludźmi na skraju (a często już poza tą granicą) depresji skazanymi na dysfunkcyjne (a na zewnątrz tzw. porządne) rodziny – nie, takimi rzeczami nikt się nie zainteresuje, nikt nie pobrudzi sobie dłoni z apostolskim pierścieniem… A jeśli któraś z takich rodzin nagle poczuje się dotknięta tym, że dziecko (dorosłe!) chce się odciąć od tego syfu i to poczucie dotknięcia zamieni w pełen frustracji donos na złego księdza, który “zabrał dziecko rodzinie”, o tak, wtedy Święty Urząd “pochyli się z troską nad problemem”… To może należało się pochylić wcześniej? To może na wizytacjach należałoby pochodzić po tzw. “kolędzie”? To może zamiast słuchać “specjalistów” , na pierdyliard pięćsetnej konferencji na Szalenie Ważny Temat, należałoby posiedzieć w zwykłym parafialnym konfesjonale… To już byłby prawdziwy cud synodalny! Ale za to nie ma profitów medialnych, czy watykańskich… Jeśli faktycznie Ecclesia semper reformanda, to podróżujmy wspólnie w dziele np. reformy reformy, co postulował papież Benedykt. Czemu nikt ze zwolenników dialogu o tym nie przypomina? Czemu na ten temat nie poobraduje choćby odpowiednia Komisja Episkopatu?

Eeech… rozmarzyłem się i wkurzyłem zarazem…

Drodzy towarzysze podróży! Też jesteśmy na tej łodzi. Widzący straszliwy kryzys Kościoła. Przerażeni stopniem zniszczenia katolickiego sposobu myślenia. Poobijani przez kościelne mafie urzędnicze, lawendowe lobby, kliki karierowiczów, grupy wielbicieli pięknych słówek bez pokrycia, czy zachowujących się jak niewierzący duchownych wszystkich stopni. Jesteśmy tu, bo tę Łódź stworzył Chrystus, którego kochamy i którego chcemy czcić i uwielbiać w sposób, który był święty dla minionych pokoleń – a przecież to, co było za święte uznane, nie może przestać być świętym. Jesteśmy – zapatrzeni w nadprzyrodzoność, ufający w dar kapłaństwa hierachicznego i służebnego, szanujący i uznający podział na Ecclesia docens (Kościół nauczający) i dicens (nauczany), nie lekceważący proroctw i objawień prywatnych (por. 1 Tes 4,20), idący pod prąd poprawności, nie dowierzający systemom politycznym, pragnacy wychowywać swoje dzieci podług Tradycji, może dla wielu śmieszni i dziwni. I choć widzimy jak spróchniałe są struktury tej Świętej Łodzi, to nie chcemy jej opuszczać. Innej bowiem nie ma. Będziemy się więc trzymać burty i masztu, choćby inni “towarzysze podróży” odginali nam na siłę, czy nawet łamali palce i sumienia.

Takie jest nasze nawrócenie synodalne.

O tym, że jesteśmy Kościołem!

Z uwagą śledzę kolejne medialne doniesienia o postępach Rewolucji w Kościele – impresje Syntez Synodalnych, osiągnięcia niemieckiej Drogi Synodalnej, wypowiedzi kardynałów Greccha, Hollericha czy niedawno mianowanego przewodniczącego Episkopatu Włoch, kard. Zuppiego. Widzę, jak liberalna agenda zdobywa coraz więcej serc i umysłów, oraz jak mocno podważa klasyczny obraz świata, człowieka i Kościoła. W tym momencie historycznym czuję się świadkiem jakiejś wielkiej destrukcji, rewolucji, która obala prawdy i prawa. 

Jakie oblicze ma dziś Kościół? Czy Katechizm wydany przez Jana Pawła II jest jeszcze punktem odniesienia? Pytam o ten Katechizm, bo pytanie o wcześniejsze jest już wyraźnie retoryczne… A jeśli nie Katechizm to co jest nim? Magisterium, które wydaje się być niespójne i zmienne? Wszystko, oczywiście, w półtonach i niedopowiedzeniach, w mniej lub bardziej niejasnych sugestiach i aluzjach. W zdaniach typu: “Nie zmieniamy doktryny, ale podejście duszpasterskie”. 

A jednocześnie – o przewrotności! – zwolennicy liberalnej agendy, zarówno świeccy jak i duchowni, z mocą autorytetu (medialnego lub hierarchicznego) jasno próbują określać co jest, a co nie jest katolickie. Próbują, i to czynią! Wychodziłoby na to, że jedyne, co pozostaje stałe i trwałe, oraz – w pewien sposób – skuteczne, to władza. Czy to będzie czwarta władza, czy to będzie władza administracyjna, czy wreszcie ekonomiczna – to jest jedyny punkt odniesienia dla wielu. Stąd wynika wyczuwalny w przedpokojach biskupich lęk przed mediami, stąd wynika milczenie duchownych różnych stopni, zaniepokojonych o reakcje przełożonych i wynikające z nich ewentualne obostrzenia (a przecież, jak mówił bł. Prymas Tysiąclecia, lęk jest największym wrogiem apostoła), stąd wynika ukierunkowanie gorliwości pasterskiej na obronę stanu posiadania, również na każdym poziomie hierarchii.

Władza… 

No tak. Gdy uznamy, ze nie prawda jest najważniejsza, nie kult, ani nie spójność z dziedzictwem pokoleń, a jednocześnie zagubimy umiejętność słuchania Tego, który mówił przez proroków, wówczas musimy sami, w oparciu tylko o to, co jest w nas, decydować o tym, co jest, a co nie jest słuszne. Co jest katolickie, a co jest sekciarskie. Co jest teologicznie poprawne, a co magiczną wiarą. Co się mieści w osobistym (przecież nie obiektywnym, bo to co obiektywne już zakwestionowaliśmy) rozumieniu moralności, wiary i dycscypliny, a co nie. 

Na końcu księgi Sędziów czytamy następujące podsumowanie dramatu Izraela, którego niektóre z pokoleń tak bardzo zasymilowąły się z ludami pogańskimi, że przestały przestrzegać Prawa:

W owych dniach nie było króla w Izraelu. Każdy czynił to, co było słuszne w jego oczach. (Sdz 21,25)

Pokolenie Beniaminitów na tyle odeszło od wiary i tradycji przodków, że zdegenerowało się do obyczajowości starożytnych sodomitów. Dosłownie i w przenośni. Świadczy o tym tragedia opisana w 19 rozdziale księgi Sędziów. Czynili, to co uważali za słuszne… Dopiero zgodna interwencja pozostałych plemion i krwawa rozprawa z mieszkańcami Gibea powstrzymała rozwój ówczesnego rodzaju etyki sytuacyjnej.

Czy więc rzeczywiście o tym, kto jest w Kościele, decyduje ten, kto dzierży władzę?

Za chwilę, w myśl takiego rozumowania, na peryferiach (o ironio!) znajdą się katolicy wierzący zgodnie z katechizmem kard. Gaspariego, i kochający Mszę św. sprawowaną według starych rubryk… Żeby na peryferiach! Może się okazać, że nawet poza nimi! Za chwilę? Już się tak dzieje.

Natomiast zwolennicy nowej logiki (czarne może tez być białe – jak twierdzi kard. Hollerich) i nowej antropologii (musimy wyciągać wnioski z ewolucji, by inaczej, rozwojow, rozumieć męskość i kobiecość – tak z kolei uważa kard. Zuppi) będą uważani za wzorzec rzymskiego katolika, który winien być otwarty na globalizm, neoliberalne demokracje i inkluzywną moralność!

A ja chcę żyć i umrzeć nie w tym, co mi podsunie do myślenia i działania taka, czy inna władza, ale w wierze, którą Kościół wyznawał od wieków! 

Kard. Zuppi powiedział w ostatnim wywiadzie dla L’Osservatore Romano, że Kościół ma być przede wszystkim słuchający, i nie tyle szukający prawdy, co miłujący i otwarty. Więc proszę, ani mnie, ani tych, którzy podobnie jak ja myślą, nie wyrzucać poza nawias kościelnego konsensusu! Mam prawo do rozpoznawania ratunku dla Kościoła w trwaniu przy tradycji, przy dawnej Mszy, przy prawach wiernych do wyboru takiej drogi duchowej, jaką rozpoznają za owocną, w posłudze wolnej od doczesnych układów i układzików. Aż chciałoby się, trawestując nazwę ruchu powstałego w połowie lat dziewięćdziesiątych w Austrii, zawołać – My też jesteśmy Kościołem! Ze starą Mszą, nieufnością do liberalnego państwa, a za to wiarą w tradycyjną moralność, pragnieniem edukacji dzieci według dawnych wzorców i jednoczesną ufnością w działanie Ducha św. pomiędzy ochrzczonymi. 

Jak ktoś chce, to może potraktować ten mój głos jako element synodalnej dyskusji i wymiany doświadczeń… Osobiście szukam Kościoła zasłuchanego w głos Boga. Wpatrzonego w Jego Oblicze. Gotowego na Boże niespodzianki, a jednocześnie zakorzenionego we własnej tradycji.

Tak, jak najbardziej – rozeznającego! 

Nie ze schematów myślowych, nie z socjologii, czy psychologii. Nie ze statystyk, czy frekwencji (słynne pytanie – Czy ludzie przyjdą! A ile osób było na tym, czy innym nabożeństwie?), nie z konsensusu między różnymi grupami, czy lawirowania wśród rozmaitych lobby (z tym lawendowym włącznie). Nie z lęku przed opinią publiczną, mediami, czy brakiem funduszy.

Rozeznawania ze Słowa Bożego, z Tradycji, czyli z Objawienia. Rozeznawania ze współczesnej mowy Boga, który nie zamknął ust, ale żyje i działa także i obecnie. Może i szkoda (o naiwności!) że do prac synodalnych nie włącza się proroctw i słów poznania… Zapewne nie byłyby one w smak zarówno kościelnym liberałom, jak i tradycjonalistom… Być może ujawniło by to pewną, jak sądzę dotąd nie nazwaną linię porozumienia, obu stron kościelnego sporu, która opiera się na pewnego rodzaju nieufności wobec tego, co nadprzyrodzone. Z jednej strony są ci, którzy – choć dopuszczą działanie grup charyzmatycznych – zamkną możliwość Bożej interwencji we współczesność w okolicznościach i statystykach. Z drugiej zaś ci, dla których Pan wypowiedział się wystarczająco dawno temu, i nie musi już nic dodawać, a ewentualne objawienia prywatne (taki kamyk w bucie dla wielu) można uwzględniać jedynie po kilkudziesięciu latach od ich ustania i to po przybiciu kościelnej pieczątki. Tylko co wtedy z kilkoma rozdziałami 1 Listu do Koryntian, traktującymi o darach duchowych?

Gdy zniszczymy wiarę w nadorzyrodzoność, gdy odbierzemy naszemu Ojcu niebieskiemu możliwość ingerencji we współczesność, możliwość wypowiadania się i posługiwania duszami wybranymi, to zostanie nam (mniej lub bardziej zewnętrznie tradycyjny) liberalny system ideologiczny, zawsze zmieniający się zgodnie z wymogami czasów.

A chodzi przecież o coś innego!

To Bóg jest Panem i Władcą Kościoła. To Bóg ma nim rządzić. To On powołuje i rozdziela dary, również te nadprzyrodzone. On mówił, i mówi przez proroków. Jego sposób działania nie jest ograniczony kuriami, instytucjami, czy upodobaniami. On jest wolny w swym działaniu:

[Wybranie] więc nie zależy od tego, kto go chce lub o nie się ubiega, ale od Boga, który wyświadcza łaskę. (Rz 9,16)

Od lat jestem wierny pewnej wizji, którą od storny socjologicznej streścił Rod Dreher w książce “Opcja Benedykta”, a która jest pewnym (zapewne jednym z wielu) pomysłem na ocalenie z zalewu neopogaństwa oraz kościelnej sekularyzacji. Mieści się w niej budowanie małych środowisk, wspólnot, grup, które będą mogły przechować w sobie wiarę i tradycję, pobożność i wolność, światopogląd i autentyczną miłość braterską. Miejsca ocalenia. Miasta ucieczki. Przestrzeń formacji i edukacji dzieci i młodzieży. Niech będzie, że nieco antysystemowa. Niech będzie, że kontestująca mainstream. Niech będzie, ze tradycyjna i radykalna zarazem. Dla wielu dziwaczna, niezrozumiała i głupia. 

Ale owocna i przemieniająca życie wielu.

Ostatnim rzutem na taśmę kończącego się na szczeblu ogólnopolskim synodu – gdybym miał taką możliwość – zaapelował bym do pasterzy Kościoła – dajcie nam, którzy rozpoznajemy się w takiej a nie innej formie życia, dajcie nam tak żyć. Nie chcemy zmieniać nauki Kościoła, tylko trwać przy tej, która była przez wieki. Nie chcemy innowacji liturgicznych, tylko takich celebracji, które były przez wieki. Nie chcemy demokratyzacji życia kościelnego, ale hierarchii, w której kapłan był kapłanem a świecki świeckim, każdy zgodnie ze swymi zadaniami i prawami.

Czy to zbyt wiele?

Chcemy być z dala od kurialnych koterii i lobby, od układów z państwem i obaw o opinię publiczną, od kościelnych karier, stołków i ambicji. Chcemy wychować nasze dzieci bez kompromisów z ideologiami i w oparciu o mądrość świętych. Chcemy rozeznawać swoje powołania nie w oparach absurdu panujących w większości seminariów, czy na kozetkach terapeutów, ale na kolanach przed Najświętszym Sakramentem i w oparciu o klasycznie uformowany rozum. Chcemy widzieć dobro Kościoła w dobru dusz wierzących, czy to żywych, czy to zmarłych – a nie w stanie posiadania, dobrej prasie, czy braku kontrowersji.

A to wszystko z dala od “głównego nurtu”, gdzieś na uboczu, w wolności i ubóstwie.

Ktoś powie, że to także marzenie, jakaś nierealistyczna wizja. Cóż, niektórzy praktykują ją od dwudziestu lat, i jakoś doświadczają owocności takiego stylu życia. I choć zdaję sobie sprawę, ze dla wielu to ewangeliczne kryterium przynoszenia dobrych owoców, nie ma już wielkiego znaczenia, to jednak będę się do niego odwoływał. 

Napisze jeszcze raz – nie chcę być wypchnięty z Kościoła – czy to ze względu na przywiązanie do starej liturgii, czy starej pobożności, czy też za stanie z boku globalnych systemów, czy też dlatego, ze nie mieści się to w głowach urzędników kurialnych i utrwalonych sposobach działania. Liturgia jest wieczna. Pobożność oparta na emocjach lub pobłażaniu złu, a przez to pozbawiona Łaski wypali się. Sojusze ołtarza z tronem kończą sie wraz z upadkiem władcy. Zaś urzędnicy kurialni, biskupi i rektorzy seminariów są w stanie zmieniać poglądy dość często, w zależności od kierunku i natężenia siły wiatru. Jak ufam, także wiatru Ducha Św.

Może więc, ten synodalny czas, odsłoni też pragnienie istnienia i prawo do funkcjonowania kościelnego, takich bytów, jak ten, który jest mi bliski. Osobiście nie rozpoznaję innej alternatywy wobec tego trzęsienia katolickiej ziemi, jaki obserwuję od kilku lat. Pewnie wielu by się z tą oceną spierało. Proszę bardzo. Ale dajcie nam żyć, tak, jak to rozeznajemy za słuszne.

© 2024 Światło życia

Theme by Anders NorenUp ↑