Gdy Piotr przeżywał swój grzech zaparcia się Mistrza, to – nawet mimo świadomości, że Pan zmartwychwstał, nawet mimo spotkania się z Nim w Wieczerniku, ba, mimo bycia świadkiem sceny z nieufnym Tomaszem – ukrył się w cieniu dawnej pracy. Schował się. Zamknął w tym co znane i jakoś bezpieczne. Znowu zaczął łowić ryby, jakby chciał wrócić do dawnego życia, w którym nie było jeszcze Jezusa. Jakby chciał zapomnieć o latach wspólnych z Nim wędrówek po zielonych wzgórzach Galilei i skalistych ścieżkach Judei. Jakby chciał wyprzeć z pamięci wszystkie Jezusowe nauki i kazania, wszystkie rozmowy i wspólne bycie ze sobą. Potęga poczucia winy przesłoniła mu świadomość tego, że “dary łaski i wezwanie Boże są nieodwołalne” (Rz 11,29). Bo przecież wina nie skonfrontowana z Panem, zaciemnia spojrzenie i zabija racjonalną myśl i refleksję. Dlatego Jezus sam musiał na nowo wejść w życie Piotra, sam musiał zadziałać pierwszy i sprawić, że poruszyło się serce grzesznego Apostoła (na okrzyk Jana, że na brzegu jeziora Genezarety stoi Jezus, Piotr wyskakuje z łodzi nie troszcząc się nawet o to, żeby coś na siebie włożyć – por. J 21,7) a wreszcie skonfrontować się z nim Oko w oko i Słowo w słowo.
I to jest ten moment, gdy Piotr słyszy najważniejsze pytanie:
Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej niż ci?
J 21,15
Więcej!!!
Te słowa mogły zabrzmieć w Piotrowych uszach jak głos w pustej studni, jak powiew świeżego, a jednocześnie dość ostrego powietrza pośród dusznych oparów zamknięcia w sobie.
Czy kochasz mnie więcej?
Więcej, aniżeli ten gorliwy Jan, który nie bał się stanąć pod krzyżem! Więcej aniżeli umiłowany uczeń, co opierał głowę na sercu Jezusa!
Podejrzewam, że cała natura Piotra doznała ogromnego wstrząsu, gdy dotarło do niego znaczenie owego porównania. Może dlatego Jezus pyta go aż trzy razy – żeby naprawdę zrozumiał.
Miłość Apostoła Jana do Jezusa można porównać jedynie z miłością Maryi. Nie na darmo właśnie jemu powierzył Pan swoją Matkę. I to nie przypadek, że Jan opisywał chociażby wesele w Kanie Galilejskiej. Trudno o bardziej oddalone charakterologicznie od siebie postaci jak Jan i Piotr. A jednak wychodzi na to, że to właśnie Maryjne i Janowe serce jest jakąś miarą ludzkiej miłości i tego, co z niej wynika. Nie namiętności Piotrowe. Nie serce mierzone gwałtownie wybuchającą pasją, nieumiarkowane i skupione na bezrefleksyjnych reakcjach. Choć, przyznajmy, Jan również bywał gwałtownikiem chcącym spalić niegościnną wioskę Samarytan ogniem z nieba…
Piotr jednak zechciał kochać na miarę Jana, na miarę bliskości, która nie cofa się z odrazą przed czyimś grzechem. Na miarę oddania życia. Więc – ów zdrajca i tchórz, bojący się o własną skórę – usłyszał od Jezusa:
Paś owce moje.
J 21,17
Paś, to znaczy – karm, strzeż, czyli kochaj i bierz odpowiedzialność.
Tak miał Jan. Tak miała Chrystusowa Matka.
Gdy, na weselu w Kanie Galilejskiej Maryja zauważyła brak wina, od razu zainterweniowała. Nie pytała o zgodę starosty weselnego. Nie rozważała sprawy przez kilka dni, zastanawiąjąc się czy wolno Jej wkraczać w cudze życie. Serce kazało Jej działać. A przecież nie chodziło wcale o jakieś wielkie sprawy! To była tylko kwestia braku wina na wieśniaczym weselu w marnej mieścinie na zadupiu! Ktoś, stojąc z boku, mógłby wzruszyć ramionami i uznać, że szkoda zachodu. A dla Niej była to kwestia ludzkiego nieszczęścia, smutku, który miałby przyćmić radość zaślubin. Tak mało… Tak wiele dla kogoś, kto kocha.
I to jest miara miłości dla każdego, kto ma Piotrowe serce…
Dlaczego przytaczam te dwie sceny ewangeliczne, tę z rozmową Zmartwychwstałego z upadłym uczniem i tę z Maryją zatroskaną o brak wina w Kanie? Bo nieustannie od lat, mimo własnych ucieczek i potęgi własnych słabości, mimo zniechęcenia i egoizmu, mimo poczucia odrzucenia i bycia wykorzystanym – są one dla mnie wyznacznikiem sensu własnej egzystencji.
I, nie da się ukryć, piszę to zdecydowanie wbrew sobie.
I tak ma być.
Człowiek może dać upust temu, co uzna za swoją naturę. W przypadku św. Piotra było to tchórzostwo, popędliwość, troska o samego siebie, tendencja do myślenia czysto po ludzku, jakiś rodzaj wyrachowania i skłonność do wewnętrznej ucieczki wobec niepowodzeń. Mógł sobie Piotr powiedzieć – Będę żył w zgodzie z tym, co mnie stanowi. Poddam się temu. Będę tchórzem i egotykiem. Ale miłość Chrystusa nakazała mu – bardziej niż do swej natury – przylgnąć do Jezusowego wybrania. Powołanie, “nieodwołalny dar łaski” stał się ważniejszy, aniżeli to, co wynikało pierwotnie z usposobienia i charakteru Piotra. Nie znaczy to, że jego wady zniknęły. Wiemy z historii, że tak się nie stało. Ale Pan rzadko kiedy chciał, żeby święci byli od razu bezgrzeszni. On zwykle – jak powiedział św. Faustynie – nagradza, “nie za pomyślny wynik, ale za cierpliwość i trud” (Dz 86).
Z owej więc miłości, z owego wezwania wynika, że nawet wędrówka ciemną doliną, w totalnym mroku i niepewności, pośród lęków i obaw, w świadomości bycia zdradzonym i odrzuconym, w smutku i bólu – może być przestrzenią “głoszenia nauki w porę i nie w porę”. Choć tak trudno zdobyć się na przyjęcie tej prostej prawdy.
A głoszenie to jest tym bardziej istotne, gdyż:
… przyjdzie czas, kiedy ludzie nie zechcą przyjąć zdrowej nauki, ale według własnych upodobań dobiorą sobie nauczycieli, spragnieni tego, co miłe dla ucha, nie będą słuchać prawdy, a zwrócą się do baśni. A ty trzeźwo patrz na wszystko, znoś trudy, wykonuj zadanie głosiciela ewangelii, służbie swojej całkowicie się oddaj.
2 Tm 2,3-5
Będę więc szedł ciemną doliną, z której wyjścia – póki co – nie widać. A jeśli ktoś chce mi towarzyszyć i popatrzeć moimi oczami (nie, nie powiem żebym widział doskonale, wszak pryzmat samego siebie i doświadczenie samotności zamazują obraz – choć może wyostrzają?) to zapraszam.