Światło życia

Blog ks. Jacka Gomulskiego

Page 2 of 132

O niezafałszowanym mleku.

Rzadko zwraca się uwagę na antyfony, zarówno w Mszy nowej, jak i w starej. Warto jednak przyjrzeć się myśli, jaką podsuwa tekst Introitu ostatniej Niedzieli, zwanej przez niektórych Niedzielą Quasimodo (tak, to tej niedzieli, wg Wiktora Hugo, kanonik Frollo znalazł pod drzwiami katedry Notre Dame przyszłego dzwonnika tej świątyni), Przewodnią, Białą, a obecnie – Niedzielą Miłosierdzia. 

Wersety owego Introitu są zaczerpnięte z 1 Listu Św. Piotra (2,2) oraz z Ps 80 (80,2). 

Jako dopiero narodzone niemowlęta, alleluja, pożądajcie duchowego, czystego mleka, (1 P 2,2) alleluja, alleluja alleluja.  Radośnie śpiewajcie Bogu, obrońcy naszemu, wykrzykujcie Bogu Jakuba. (Ps 80,2) Chwała Ojcu…

Quasi modo géniti infántes, allelúja: rationábiles, sine dolo lac concupíscite, (1 Pet 2,2) allelúja, allelúja, allelúja. Exsultáte Deo, adjutóri nostro: jubiláte Deo Jacob. (Ps 80,2) Glória Patri…

Wzmianka o nowo narodzonych niemowlętach odsyła nas w pierwszej chwili do katechumenów, którzy w czas Świąt Paschalnych przyjęli chrzest, rodząc się tym samym do nowego życia dzieci bożych. Jednak w pierwotnym sensie słowa te odnoszą się do wszystkich wierzących w Chrystusa. Porównanie, jakiego używa św. Piotr nie koncentruje się na niedawnym “nowym narodzeniu”, ale na pragnieniu, które winno towarzyszyć chrześcijanom. Apostoł zda się wołać – pragnijcie Chrystusa! A dokładniej – z taką siłą, jak niemowlę pragnie mleka, wy zapragnijcie duchowego, prawdziwego i autentycznego pokarmu! Albo jeszcze inaczej, uwzględniając wcześniejsze wersety Piotrowego Listu – zapragnijcie, aby Słowo (logos) kształtowało wasze słowa, mowy, a nade wszystko – myślenie (z myślenia bowiem wynika słowo).

Odrzućcie więc wszelkie zło, każdy podstęp i obłudę, i zawiść, i wszelkie oszczerstwa! Jak dopiero co narodzone niemowlęta pragnijcie nieskażonego mleka, którym jest Słowo, abyście dzięki niemu wzrastali do zbawienia. Zakosztowaliście przecież, że dobry jest Pan!  (1 P 2,1-2)

Pierwszy papież wzywa do odrzucenia zła, które gnieździ się w sercu (myśli) a wyraża poprzez cztery postawy – podstęp, obłudę, zawiść i oszczerstwo. Mówiąc językiem św. Pawła, są one przejawem starego człowieka, albo starego kwasu złości i przewrotności, do odrzucenia którego byliśmy wzywani w Niedzielę Zmartwychwstania. Jeśli obaj Apostołowie wskazywali owe postawy, jako konieczne do zwalczenia, znaczy to, że były one problemem wśród wiernych, do których Piotr i Paweł kierowali swe słowa.

Były – i są nadal. 

Co jest owym kwasem, który należy bezwzględnie odrzucić?

Najpierw Piotr wymienia δολον (dolon), czyli oszustwo, podstęp, fałsz, zdradę. W innym miejscu swego Listu, Apostoł napisał:

Bo chcący życie miłować i zobaczyć dni dobre niech powstrzyma język jego od zła i wargi jego (by) nie powiedzieć podstępu. (1 P 3,10)

Znać, że kwestia jasności i szczerości w mowie była dla Piotra bardzo istotna. Może wiązało się to z jego własnymi doświadczeniami z dziedzińca pałacu arcykapłańskiego? Indagowany przez służbę Kajfasza, Piotr użył swej mowy nie dla wyrażenia jasnego i szczerego prawdy, ani nie skorzystał z okazji, aby zmilczeć, ale pozwolił sobie na fałsz i zdradę – δολον. Może też dlatego, mając jeszcze w pamięci rozmowę z Jezusem po Jego zmartwychwstaniu i trzykrotne pytanie o miłość, pisze o swym Panu:

On grzechu nie popełnił ani w Jego ustach nie znaleziono podstępu (1 P 2,22).

W Ewangelii odnajdujemy przykłady postawy podstępu i fałszu. Są one obecne w działaniu i słowach przeciwników Jezusa. To do nich, a nie do Mistrza, upodabnia się Piotr, gdy zapiera się znajomości z Rabbim z Nazaretu. Ta myśl, aby nie być, jak niewierzący w Zmartwychwstałego, by nie kopiować ich postaw, kilkukrotnie pojawia się w Listach Apostoła.

Cóż. Dziś, dzieci Kościoła, wraz z jego pasterzami, jakby robili wszystko, aby się nie odróżniać od dzieci tego świata. Zresztą, takie przeciwstawienie wydaje się być dla wielu obrazą… Dziś, cienka granica między mową dyplomatyczną (“Bądźcie więc roztropni jak węże…” – Mt 10,16), a mową podstępną wydaje się być wielokrotnie przekraczana. Kto przecież zdradza swe prawdziwe intencje? Kto szczerze przyzna się w jakich grupach nacisku uczestniczy, jakie lobby wspiera, z jakimi organizacjami jest związany zobowiązaniami… Przerażeni sobą, pełni kompleksów, uwikłani w konsekwencje własnych błędów i grzechów, trzymani na postronku przez “ojca kłamstwa”, nie doświadczamy słodyczy prawdy, tylko jej goryczy. Słowo (a więc i myśl) wypowiadane, czy pisane, służy bardziej do zakrycia czegoś, niż odkrycia. W ten sposób staje się zasadzką na drugiego; pułapką, w którą należy wpuścić kogoś, kto już nie jest bratem, bliźnim, ale przeciwnikiem, wrogiem – zagrożeniem, które trzeba usunąć.

Ktoś powie – to nic nowego. Tak było, jest i będzie. To prawda. Sam jej doświadczam na sobie, we własnych obawach i lękach, wstydzie i pragnieniach. Ale spotykanie się ze Słowem, o wiele bardziej intensywne w czasie pustyni, aniżeli w czasie nieustannego actio, sprawia, że chciałbym doświadczać odniesień osobowych (nie tylko tych z najbliższymi, ale z każdym, od pasterzy Kościoła począwszy, aż po przysłowiową panią w okienku na poczcie) w których “nie ma podstępu”! Inne odniesienia są bowiem zagrożeniem dla mojej duszy nieśmiertelnej, a i tak była ona wystarczająco często narażana na “ogień nieugaszony” przez własne błędne i grzeszne wybory. 

Dalej Piotr wymienia υποκρισεις (hypokriseis), czyli obłudę, udawanie. Jak czytam w Nowym Komentarzu Biblijnym: 

Obłudne i podstępne udawanie dobroci i życzliwości, aby działać na szkodę drugiego człowieka, który nie spodziewa się zagrożenia. W podobny sposób chciano na przykład wydobyć od Jezusa odpowiedź, która mogłaby stać się powodem sądowego oskarżenia i surowego wyroku (por. Mk 12, 15). 

To tym terminem Chrystus określał swoich przeciwników. Czy określiłby i nas? Zapewne tak, zwłaszcza wtedy, gdy opinia (publiczna, przełożonego, sponsorów) staje się ważniejsza, aniżeli to, co myśli o nas i czego pragnie dla nas Ojciec niebieski. Pragnie się wtedy nie logiki Jezusowej, ale logiki tego świata. Czy nie υποκρισεις wyraża się w takim, na przykład, synu św. Dominika, który przez trzydzieści lat życia zakonnego ukrywa fascynację (sam mówi teraz w wywiadach, że koncepcje protestanckie były mu bliskie) herezją, próbując przekształcić Kościół na modłę zboru luterańskiego. A potem ma za złe Kościelnej hierarchii i całej instytucji, że nie dała się zreformować według jego, tak przecież słusznych, zamysłów… Czy nie jest υποκρισεις komentarz redaktora naczelnego „Więzi”, który ze smutkiem stwierdza, że ów zakonnik “nie zmieścił się ostatecznie nawet u dominikanów”? Z czym miałby się zmieścić? Z myśleniem niekatolickim? Z potrzebą przekształcenia Kościoła po swojemu? Mam wrażenie, że odsłania się tu tragiczna prawda całego tego środowiska, która na co dzień jest skrzętnie skrywana (również pod fałdami tog i purpur), a która głosi, że w Kościele winna się zmieścić niewiara, herezja, negacja katolickiej moralności, relatywizacja Dekalogu, kłamstwo i fałsz. Wszystko winno się zmieścić, tylko nie prawda Chrystusowa, jaką Kościół otrzymał w depozycie i głosił opierając się na Objawieniu spisanym w Piśmie św. i przekazywanym w Tradycji. No, ale przecież świadomość, że ma się dostęp do prawdy, to przecież – wg owego środowiska – niebezpieczny radykalizm. Powinniśmy wszyscy, niczym cytowany niedawno przez ową „Więź”, Tomasz Merton powtarzać nieustannie: “Nie mam pojęcia dokąd zmierzam”…

Kolejna wada, do której odrzucenia wzywa Apostoł to φθονους (fthonous) –  zawiść, zazdrość, żal. Wyraz ten oznacza:

…pełną złośliwości zazdrość, zawiść w stosunku do drugiego człowieka. Jej przyczyną jest zazwyczaj wewnętrzny uraz do drugiego człowieka, który prowadzi do sprzeciwu, gniewu i złośliwości. Takie negatywne uczucia są zazwyczaj maskowane pięknymi słowami i w tym sensie prowadzą do podstępu i udawania dobroci, która wcale nie jest szczera. (NKB)

Może właśnie tu, w owej zawiści połączonej z żalem należy szukać przyczyn upodobania w podstępie i kłamstwie? Może tam mają swój początek roszczenia “miłośników zwątpienia”, którzy chcieliby przebudować  Kościół Rzymsko-Katolicki według obrazu samych siebie, odrzucając Prawdę. A przecież urazy należy chętnie darować…

Z zawiścią łączy się ostatnia negatywna postawa w Piotrowym katalogu – καταλαλιας (katalalias), czyli złe mowy, obmowy, szkalowania. To pojęcie jest również charakterystyczne dla tego Apostoła, ale najczęściej odnosi się do oczerniania wyznawców Jezusa przez pogan, czyli niesłuszne i złośliwe oskarżanie ich o popełnianie złych czynów. 

Tym czterem postawom przeciwstawia Piotr obraz nowonarodzonego, głodnego niemowlęcia, które ma jedno naczelne pragnienie – mleka. Nawiasem mówiąc, może ta wzmianka jest jakimś echem prywatnych doświadczeń św. Piotra. Wiemy, że był żonaty, a według tradycji miał mieć też i córkę, św. Petronelę. Może pamiętał jak głośno i jasno wyraża się owo pragnienie u małego dziecka…

Gdy Piotr pisze o pragnieniu, jakie ma towarzyszyć chrześcijanom, używa wyrazu επιποθησατε (epipothēsate), oznaczającego pragnienie lub tęsknotę. Pojawia się owo określenie w greckiej wersji Księgi Psalmów, choćby w Ps 41:

Jak łania pragnie (epipothei) wody ze strumieni, tak dusza moja pragnie (epipothei) Ciebie, mój Boże! (Ps 41(42), 2)

O takie pragnienie idzie – mocne, ogarniające całe jestestwo, rozumne (λογικον – logikon), odnoszące się do Boga, który daje jedyny prawdziwy, wysokokaloryczny pokarm dla duszy. Nie znajdzie się tego pokarmu w tym, co proponuje świat, ani w kompromisach z nim. Nie ma go w zanurzaniu się w wieczne wątpliwości i niedookreślania, co lubi dziś wielu intelektualistów i hierarchów. Nie ma go w kroczeniu po cienkiej granicy ortodoksji i herezji. Nie ma go w dociekaniach na temat końca, czy też wygaszania Kościoła, lub też rozważaniach o różnicy między “katolicyzmem” a “katolickością”. To wszystko są przykłady mleka rozcieńczonego, w którym ilość wody przewyższa ilość mlecznego ekstraktu, bądź są zwykłą podróbką, wyrobem mlecznopodobnym. Więcej tam ludzkich dociekań, adoracji własnego zwątpienia i braku nadziei, pulsujących pod powierzchnią zdań i słów nurtów bliżej nieokreślonych mniemań, aniżeli jasnej, klarownej, zgodnej z prawdą (czasami aż się dziwię, czemu owi wszyscy myśliciele nie rozpoczną oficjalnego kultu św. Piłata Pierwszego Wątpiącego… na razie, zrywami, próbują inicjować kult św. Judasza Pierwszego Poranionego przez Kościół) mowy Chrystusa. Niesie ona ze sobą pewne jarzmo dla ludzkiej myśli i mowy, ale jednocześnie wyzwala ku dobru. Jarzmo Chrystusowe jest słodkie i lekkie, a my ponoć zasmakowaliśmy już w słodyczy Pana…

Tak. Prawdziwa i autentyczna mowa Boga daje się poznać poprzez to, że jest – jak pisze Piotr – λογικον (logikon). Jest obecna w tym, co wynika z Logosu, ze Słowa Wcielonego. Ale nie odnajdziemy tego w sobie, we własnych dociekaniach, wykwitach własnych emocji i przeżyć, ale na drodze takiej, na jakiej – jako Kościół idący przez wieki – doświadczyliśmy, “że słodki jest Pan”. Ta droga, to nie człowiek (nawet współczesny), ale Tradycja. Doświadczenie ojców w wierze – ich zmagań z oporem zatwardziałego serca, własnej grzeszności, wsłuchiwaniem się w mowę żywego Boga. W tym doświadczeniu nie ma podstępu (δολον), jest ono niezafałszowane, bez domieszki trucizny. Nie jest jak teksty wielu współczesnych publicystów, czy teologów, które – gdy się je czyta – trzeba bardzo uważać, gdyż wężowy jad kłamstwa (częstokroć bardzo subtelnego) łatwo może przedostać się do serca czytelnika i sparaliżować je zwątpieniem.

Jasność, szczerość, ufność. Słowo rozumne i budzące wiarę. Mowa wyrażająca pełne miłości serce, nawet jeśli dotykająca trudnej prawdy. Sposób komunikacji i odniesienia się do siebie odróżniający wierzącego od tego, który odrzucił Chrystusa jako Pana. Słowa wyrażające myśl, klarowne i głębokie zamiast nowomowy medialnej, politycznej, czy kościelnej (a może raczej kościółkowej).

Nie, to nie opis marzeń, ani snów, czy fantazji. Nie będę opisywał moich majaków sennych jak kard. Martini, albo – nie przymierzając – sam Biskup Rzymu

To postawy konieczne dla tego, aby móc się nazywać uczniem Jezusa Chrystusa.

Życie prawdą i naśladowanie Tego, w którego ustach “nie było podstępu” nie jest i nie może być elementem baśni i idealizmu. To Ewangelia. Czy da się nią żyć w świecie i na korytarzach kościelnych instytucji? Hmm… Jeśli by wyszło, że się nie da, to… trzeba zmienić świat (przynajmniej ten w zasięgu wzroku) i korytarze… Chyba tak właśnie zrobił św. Franciszek z Asyżu, zaczynając żyć tak, jak ukazał mu to Chrystus. Przemieniając Kościół od wewnątrz – tak bardzo „od wewnątrz”, z głębi własnego życia, jak tylko się da. I nie była to reforma strukturalna, czy zmiana instytucji. Patriarcha Seraficki nie porzucił ani zsekularyzowanej hierarchii kościelnej, ani ociężałych struktur – on im wszystkim udowodnił, że można żyć Ewangelią, taką, jaką Kościół otrzymał. Tyle, że żył ją w pewnym oddaleniu od wspomnianych już kościelnych korytarzy czy biurek „intelektualistów”.

Cóż.

Skoro pragniesz „niezafałszowanego mleka”, to szukaj go, nawet (a może zwłaszcza) na pustyni.

Z dala od korytarzy.

Droga krzyżowa 2023

Wprowadzenie

Jest w tym nabożeństwie ukryta świadomość pewnego ciągu wydarzeń powiązanych ze sobą łańcuchem przyczyny i skutku. Ich początek nie tkwi jednak na dziedzińcu Piłata, ani w pałacu arcykapłanów. Nie tam się wszystko zaczęło.

Początek tkwi w Słowie, które było odwiecznie u Boga. I w wyłączeniu się z życiodajnej mocy tego Słowa, które zapoczątkował Syn Jutrzenki, duch czysty, obdarzony intelektem i wolną wolą.

A dla nas początek tkwi w Edenie – miejscu, które opuściliśmy przez pragnienie bycie kimś innym, niż jest nam to dane.

Od momentu, w którym Bóg położył granicę nieprzyjaźni między dziećmi Węża, a dziećmi Niewiasty, po dzień dzisiejszy rozgrywa się mordercza walka. Nie możemy się z niej wyłączyć. Co dzień musimy wybierać czyje dziedzictwo uznajemy za swoje. Ale nasz opór nie tkwi w potędze męża, lub sprawności miecza. Nie leży on nawet do końca w sile – tak słabej przecież – woli. Nasza pomoc w Imieniu Pana! W pokornym przyobleczeniu się w „pełną zbroję bożą”. W zasługach Bożego Syna!

Niech nam w tej drodze towarzyszy Matka Bolesna – Niepokalana – Mądrość Boża. Niewiasta, która swoją zgodą na wolę Przedwiecznego Ojca, swoją ufnością i Sercem pełnym miłości postawiła zaporę zakusom Starodawnego Węża. Zarówno w niej, jak i w Jej Synu, nie miał on nic swego. Nie znalazł dojścia do ich Serc.

Wiedząc, ze w naszych sercach diabeł wiele swego może znaleźć; znając słabość własną i pełnię naszych nieprawości; ufając zaś bezgranicznie Łasce Odkupiciela – wołamy – Jezu, wybaw nas!

Stacja I
Pan Jezus skazany na śmierć.

Oto pierwszy akt dramatu. To, co widzimy i o czym czytamy na kartach ewangelii, nie jest takim, jaki nam się wydaje. Bo widzimy Sędziego (albo Sędziów) i Skazańca. Uosobienie Sprawiedliwości i Zbrodniarza. Urzędnika Ładu oraz tego, który ów Ład naruszył.

A przecież jest odwrotnie. To Piłat jest Zbrodniarzem, a jego urząd nędzną parodią Sądu. To Chrystus jest Niewinnym i rzeczywiście Jedynym Sprawiedliwym, pośród tłumu żadnego wrażeń, niepomnego na prawdę. To kapłani i faryzeusze, wraz z całą Wysoką Radą, mającą chronić Izraela przed wszelką nieprawością, są Zabójcami – o czym zresztą sami zaświadczą domagając się, by Krew Jezusa spadła na nich i na ich potomstwo.

Tak, zaiste są z nasienia Starodawnego Węża, przedwiecznego kłamcy i zabójcy.

I stoją przed sobą – dzieci ojca kłamstwa i Jednorodzony Syn Ojca. Potomstwo Węża i Potomek Niewiasty. Armia Zastępów niebieskich i upadli aniołowie, przekonani o swym rychłym triumfie, świadomi oszustwa, któremu dali się zwieźć ludzie – i to ludzie znający Pisma i składający ofiary świątynne.

Przekora i złość, kłamstwo i nieprawość przebierają się w szaty słuszności, sprawiedliwości i prawdy. Poprzez ludzkie decyzje, poprzez ludzką uzurpację kreowania tego, co prawe, oraz tchórzostwo ludzi sprawiedliwych, dochodzi do utrwalonej w instytucjach podmiany dobra i zła. Podmiany wartości i urzędów owym wartościom służących. Podmiany trwającej do dzisiaj, kiedy na naszych oczach naprzeciw Kościoła odsłania się Antykościół, a naprzeciw Chrystusa – Antychryst.

Dokonuje się ona i w naszym wewnętrznym mikrokosmosie, gdy brata, który nie wyrządził nam żadnej realnej krzywdy, nazwiemy wrogiem, współmałżonka oskarżymy o brak miłości, a kapłana o bycie nieprzyjacielem naszego szczęścia.

Wiedząc o tym – wołamy – Jezu, wybaw nas!

Stacja II
Pan Jezus bierze krzyż na ramiona.

Wszelkie uniżenie jest nienawistne demonom, wszelka pokora, ogołocenie czy ofiara. W optyce szatana i tych,  których umysły zdołał zatruć nie ma miejsca na rezygnację z siebie, tak dalece posuniętą, że potwierdzoną dobrowolnym cierpieniem. Dlatego perspektywa krzyża wywołuje tak mocny opór, a jednocześnie, krzyż odrzucony, owocuje cierpieniem tysiąc razy większym, aniżeli to, które mogłoby wynikać z niesienia krzyża.

Ja zaś jestem robak, a nie człowiek, pośmiewisko ludzkie i wzgardzony u ludu

Ps 21,7

Jeszcze kilka dni wcześniej mówiono o Nim jako o władcy, pełnym ludzkiej mocy Mesjaszu Izraela. Teraz tytuł królewski jest drwiną i jako tytuł hańby, wypisany na tabliczce, niesiony jest przed krzyżowym orszakiem śmierci. To, co prawdziwe, co rzeczywiście chwalebne, co jasne i czyste, staje się przyczyną śmiechu, szyderstwa i pogardy. Zaczyna się kolejna odsłona demonicznego pomieszania pojęć, prawd i wartości. Człowiek stał się robakiem. Bóg stał się przedmiotem. Miłość ofiarna – okazją do cynicznego zwątpienia i zagrożeniem dla bożka skuteczności. Krzyż – przerażającym widmem życiowej katastrofy.

Celem upadłego anioła jest nieustanne zamazywanie prawdy o Bogu, o miłości, o czystości i dobru. Triumfuje, gdy uda mu się zakłamać prawdę na tyle, że nie rozpoznajemy gdzie jest rzeczywisty ratunek i wolność. Uciekając przed koszmarem ogołocenia, krzyża i jarzma miłości – wpadamy w sidła niewoli, gorszej aniżeli podpowiada to nasza ułomna wyobraźnia.

Pokorny Baranku, całujący swe jarzmo – wołamy – Jezu, wybaw nas!

Stacja III
Pan Jezus upada pod krzyżem po raz pierwszy.

Pierwszy upadek wydarzył się nie na jerozolimskiej Via Dolorosa, ale przed wiekami. Może w szóstym dniu stworzenia, może wcześniej. A może po prostu poza czasem. To był pierwszy moment, w którym ktoś obdarzony pełnią łask cisnął w Bogu – Nie! Nie tak. Nie chcę. Nie zgadzam się. Nie oddam Ci pokłonu. Nie będę służyć, jak Ty chcesz.

I runął w dół. Z wyżyn nieba do wężowego pełzania. Czysty intelekt – w sferę zmysłowości i materii.

I od tego momentu rozpoczął się łańcuch wydarzeń, w których istoty rozumne, jedna po drugiej, ośmieliły się zakwestionować to kim są, co otrzymały, jakie jest ich przeznaczenie i cel ku któremu dążą.

Cierpienie obalonego Chrystusa, przygniecionego krzyżem, niejako pełzającego po ziemi, jest konsekwencją i echem tamtego pysznego okrzyku samouwielbiającego się Archanioła. Syn Jutrzenki odwrócił się od światła, aby zamknąć się w nieustającej ciemności, skazany jedynie na te przymioty, które zostały mu dane przy stworzeniu – inteligencję i wolność. Może jedynie kusić inne byty stworzone do tego, aby jak on pełzały w cieniu śmierci i oparach nienawiści. Może jedynie roić sobie, że zapanuje nad aniołami i ludźmi, że nasyci się kiedyś wreszcie strachem i nienawiścią innych. Że zdusi widmem śmierci i rozpaczy, to, co zostało powołane do życia i radości.

Chrystus przygnieciony jarzmem krzyża to obraz, który zapewne dał cień satysfakcji demonom. Wreszcie upodlono Niewinność i Doskonałość. Wreszcie sprowadzono Prawdę do rynsztoka. Wreszcie – na co liczą i czego pragną upadłe duchy – kolejna istota pogrąży się w ciemności – teraz symbolizowane przez jerozolimski bruk – aby udowodnić Stwórcy, że powołanie do istnienia świata ludzkich bytów było pomysłem chybionym i nieszczęśliwym.

Chrystus wstaje.

Skutki Upadku „na wyżynach niebieskich” nie imają się Go. Nie dotkną też idących za Nim.

Wiedząc o tym – wołamy – Jezu, wybaw nas!

Stacja IV
Pan Jezus spotyka swoją Matkę.

Oto w Maryi dopełnia się boży zamysł i boże pragnienie. Żadna z istot stworzonych nie zrealizowała w sobie całej pełni łask, które przybrały kształt Niepokalanego Poczęcia.

W rynsztoku płynącym po kamieniach Via Dolorosa Niewinny spotyka Nieskalane Istnienie. Nie ma w nich obojgu złorzeczenia, pretensji, złości, chęci odwetu, czy odgrażania się. Jest pokorna zgoda na to, co musi się wypełnić według zamysłu Ojca. W ten sposób Niewiasta i Jej Potomstwo depczą po Głowie Węża, z czego on sam – tak pyszny w swych mniemaniach i przewidywaniach – nie zdaje sobie jeszcze sprawy, sycąc się upodleniem Światłości. Ona, Królowa Aniołów, widzi zaś wszystko jasno i wyraźnie. Rozpoznaje istotę spraw ukrytych pod zasłoną doczesności. Wie, że toczy się walka o coś więcej, aniżeli Jej ludzkie szczęście, doświadczalne „tu i teraz”, spokój nazaretańskiego domku, czy miłą wizja spokojnej przyszłości pośród gromadki wnuków. Miłującym i Niepokalanym Sercem dotyka tajemnicy Odkupienia, mając świadomość ile istnień dąży ku otwartej paszczy Lewiatana, ile ginie w ogniu nieugaszonym, ile – nawet teraz, w tych kilku godzinach Pasji – przyłożywszy rękę do bogobójstwa, staje się pokarmem demonów. Widząc to, na przekór rozdzierającemu bólowi, wierzy, ufa, i kocha.

A czyni to niejako za nas, którzy nie wierzymy, nie ufamy, i nie kochamy.

Dlatego, pełni żalu i skruchy z racji na zatwardziałość serc naszych – w lęku przed potępieniem – wołamy – Jezu, wybaw nas!

Stacja V
Szymon z Cyreny pomaga nieść krzyż Panu Jezusowi.

Od momentu rajskiego upadku człowiekowi nie jest łatwo skłaniać się ku dobru. Wraz z utratą bliskości Boga, wynikającej z niej harmonii władz duszy i ciała, wiedzy wlanej oraz doczesnego szczęścia, człowiek ciąży ku wewnętrznemu chaosowi oraz utożsamia swe szczęście z osobistą korzyścią. Chrystus przyszedł przywrócić pierwotne znaczenie miłości, a co za tym idzie ładu, jaki panuje w stworzeniu, jeśli podda się ono ofiarnemu prawu miłowania. „Jeden drugiego brzemiona noście” – uczył. I choć demon próbuje zasiać nieufność wobec tej zasady, zwłaszcza poprzez lęk o siebie, obawę przed byciem wykorzystanym a nade wszystko przez utożsamienie szczęścia z samonasycaniem, to Duch Boży wciąż rozlewa nadzieję, że ofiarna miłość ma sens, że jest skuteczna i owocna, tzn. że przynosi wewnętrzną harmonię i bliskość z Bogiem. Im bardziej bowiem kochamy, tym bliżej jesteśmy Obrazu Odwiecznej Trójcy – wspólnoty miłujących się Osób.

Szymon z Cyreny dotyka owej tajemnicy nie z własnej woli, nie z osobistych poszukiwań, nie z cudownego objawienia. Dotyka jej, gdyż zmusza go do tego rzeczywistość – ta sama, na którą tak często narzekamy, próbując od niej uciec. W niej jednak działa miłosierna Boża Opatrzność. To dzięki jej zrządzeniom, które wyrażają się w pewnym zewnętrznemu przymusie, Szymon może dotknąć Chrystusowego jarzma. Zapewne nie od razu zrozumiał że jest ono „słodkie i lekkie”, ale wiemy, że z czasem doświadczył jego owoców, gdyż on i jego dom zostali zapisani w Księdze Życia. Pozwolił się wszczepić w grono należące do Potomstwa Niewiasty.

Daj nam, Panie, przyjąć błogosławiony przymus. Otwórz oczy, abyśmy ujrzeli, że pojawia się on wtedy, gdy sami odrzucamy oczywistość ofiarnego miłowania, podążania za prawdą, lub czynienia sobie skarbów w niebie.

Dlatego wołamy – Jezu, wybaw nas!

Stacja VI
Święta Weronika ociera twarz Pana Jezusa.

Jedynie wiara i miłość są w stanie odczytać tajemnicę Jezusowej Męki, tajemnicę Odkupienia. Dla uczniów, zapatrzonych we własne emocje i przeżycia, ufających więcej temu co zmysłowe, niż temu, co mówił Jezus i temu, co podpowiada miłość, pojmanie i męka Chrystusa wydawała się kresem wszystkiego. Dotknęli klęski swoich wyborów i przekonań i planów. Zostali ogołoceni z marzeń, a to co nazywali prawdą, zaczęło się wydawać oszustwem. Stanęli na granicy złorzeczenia Bogu. Niczym przyjaciele Hioba szukali sensu wszędzie, ale nie tam, gdzie on się rzeczywiście znajdował. Nie byli w stanie wytrwać. Zostali ci, którzy bądź trzymali się kurczowo słów, uprzednio wypowiedzianych przez Mistrza, bądź miłości, jaką podpowiadało im serce.

Bez wiary i miłości zawsze popadniemy w beznadzieję i rozpacz.

Na Drodze Krzyżowej Weronika przypominam nam o miłości. O tym rodzaju poznania rzeczywistości, które wiedzie poprzez serce, poprzez ukochanie osoby i wartości. Gdy nie mamy innych danych, aby oprzeć się naporowi złą, uczuciom wstrętu i rozpaczy, złości i rozczarowaniu, wtedy trzeba na nowo uświadomić sobie kogo kochamy i kogo kochać chcemy. Tak. Wtedy właśnie miłość jest światłem, wskazuje kierunek, prostuje pogmatwane przez strach i gniew  ścieżki, wtrąca oręż zemście i kruszy kamienne serca niechęci i obojętności. Owszem, nie dzieje się to może błyskawicznie. Owszem, trzeba się temu poddać i pozwolić aby szczep miłosnego krzewu zapuścił korzenie. Owszem, będzie to bolało.

Uczynek Weroniki nadał sens jej obecności na Via Crucis. Jakie czyny miłości mają nadać sens twojej obecności w tej wspólnocie, małżeństwie, powołaniu, w tym miejscu?

Błagając o światłe oczy serca – wołamy – Jezu, wybaw nas!

Stacja VII
Pan Jezus upada pod krzyżem po raz drugi.

Kolejny upadek dokonał się w raju. Pośród pierwotnej świętości, sprawiedliwości i szczęśliwości. W bliskości i swobodnym dostępie do miłosnej obecności Stwórcy. W otoczeniu, które było we wszystkim poddane człowiekowi.

Mimo tych jasnych znaków Człowiek dał się skusić zmysłowemu pożądaniu piękna owocu zakazanego. Pozwolił sobie wmówić, że Bóg nie jest dobry, oraz że to czym obdarzył ludzi jest niczym, wobec dóbr, których zazdrośnie przed owymi ludźmi strzeże i ukrywa. Adam i Ewa uwierzyli, że czegoś im braknie, że nie mają wszystkiego, że mogą coś otrzymać ponad wyznaczoną im miarę – czy to nazwiemy ową miarę naturą, czy po prostu wolą bożą.

Uwierzyli w szept tego, który – wściekły za strącenie go z wyżyn ducha, czyli z nieba – nie chciał dopuścić, aby tak marna i nędzna istota, jaką jest człowiek dostąpiła wiecznego bytowania w rejonach, którzy dla niego są już nieodwołalnie zamknięte.

Upadek w  śmierć dokonał się więc, jak mówi Pismo, przez zawiść diabła. I doświadczają jej ci, co do niego należą.

A czego doświadczają? Jakie doświadczenie przyjął na siebie Niewinny Syn Boży, który sam się uniżył, by smakować w upadłym ludzkim cele prochu ziemi?

Czytamy w Księdze Hioba:

(5) Tak światło grzesznika zagaśnie, iskra już jego nie błyśnie, (6) światło w namiocie się skończy i lampa się nad nim dopali. (8) bo nogi zawiodą go w sieć, porusza się, lecz między sidłami. (9) Pętlica chwyciła się pięty, pułapka zamknęła się nad nim. (10) Zasadzka na ziemi ukryta, potrzask nań czeka na drodze. (11) Zewsząd upiory go dręczą, kroczą ciągle w ślad za nim. (12) Czeka na niego Żarłoczna, Śmierć czyha u boku. (13) Pożre mu członki ciała, pożre mu członki – zaraza. (14) Wygnanego z namiotu, bez nadziei, do Króla Strachów powiodą. (18) Ze światła rzucą go w ciemność, wypędzą z zaludnionej ziemi; (19) ni syn w narodzie, ni dziedzic, nikt już po nim nie zostanie.

Hi 18,5-6.8-14.18-19

Dlatego wołamy – pełni skruchy i grozy – Panie, upadający w cień śmierci – z naszych upadków – Jezu, wybaw nas!

Stacja VIII
Pan Jezus pociesza płaczące niewiasty.

Nad czym płakać? Nad cierpieniem Chrystusa? Tak, Ale tylko o tyle, o ile widzisz w tym cierpieniu Jego sens. O ile wiesz, że jest ono życiodajne, że dzięki niemu ty i twoje dzieci – drzewa usychające – doświadczą życia na wieki. Diabeł rozdzielił w nas autentyzm przeżyć od prawdy. Umiemy być (i chcemy, i tego oczekujemy od innych) autentyczni w okazywaniu własnych emocji. Co więcej, często wymachujemy nimi jak sztandarem. Żyjemy przecież w medialnej i społecznej dyktaturze przeżyć. One są jedynym wyznacznikiem tego co prawdziwe i słuszne. Im dajemy posłuch.

Tak, trzeba nad sobą zapłakać, zwłaszcza gdy dostrzeżemy jak łatwo pozbyliśmy się jedynej ochrony wobec ataku zła – a może wobec próby, jaką musi dopuścić na nas Bóg – jaką jest wszczepienie w Krzew Winny. Gdy stajemy się suchymi latoroślami, bezpłodnymi figowcami, ludźmi bez serca, Ezawami tęskniącymi za miską soczewicy, to jednocześnie diabeł może zrobić z nami wszystko, co zechce. Tak, wtedy należałoby nad sobą zapłakać.

Trzeba płakać, kiedy na własne życzenie, celebrując użalanie się nad sobą, nad własną pyszną stratą urojonej wspaniałości, rezygnujemy ze spojrzenia wiary, a serce – dotknięte niezaspokojeniem – zamykamy na prawdziwą miłość. Wyganiamy w ten sposób Chwałę Boże ze świątyni, jaką jesteśmy. I tak, puści, możemy się spodziewać jedynego gościa, które ten nasz pusty dom zagospodaruje wprowadzając doń zastęp swych demonów.

Tak. Dalej nie kochaj. Dalej udawaj wiarę. Dalej czcij siebie i swoje bóle. A przyjdą na ciebie dni – już przychodzą – „kiedy mówić będą: Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły. Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas!” (Łk 23,29-30)

Dlatego, widząc to, wiedząc o tym – błagamy – Jezu, wybaw nas!

Stacja IX
Pan Jezus upada pod krzyżem po raz trzeci.

Jezus upada w swoim Mistycznym Ciele. Upada w kapłanach żyjących w grzechu i czyniących z kultu bożego sakralny nierząd. W biskupach pasących samych siebie i bojących się bardzie opinii publicznej i władzy świeckiej aniżeli gniewu bożego. W osobach konsekrowanych, które w centrum swego życia postawiły nie Oblubieńca ale ludzi i ludzkie sprawy.  W rodzinach, które przestały wzajemną miłością małżonków świadczyć o miłości Boga. W dzieciach, które utraciły prostotę i niewinność na rzecz fascynacji złem i egoizmem.

Kościół upada, gdy jego dzieci odrzucają miłość i obracają się ku swym własnym drogom.

Kościół upada, ustępując miejsca uzurpatorom, demonicznej karykaturze samego siebie. Zgadzając się, aby Wielka Nierządnica udawał Oblubienicę Baranka. Aby Bestia i Fałszywy Prorok czynili swoje magiczne sztuczki mamiąc dusze. Aby Smok, czerwony Smok, o barwie ognia, strącał kolejne gwiazdy do otchłani, do swego płonącego jeziora „gdzie robak ich nie ginie i ogień nie gaśnie” (Mk 9,48).

Kościół upada w nas – w naszych decyzjach (albo ich braku), ślepocie (gdy nie widzimy kim jesteśmy, skąd wyszliśmy i dokąd dążymy), amnezji (kiedy wymazujemy z pamięci do czego zostaliśmy powołani), głuchocie (gdy zatykamy uszy na Boże wołanie o kogoś, kto by stanął w wyłomie muru, pomiędzy gniewem Pańskim a ludem tańczącym wokół kolejnych złotych cielców).

Kościół upada. Ale Głowa tego Kościoła, choć zakrwawiona i zniekształcona licznymi kolcami cierniowej korony (owego typu wszelkich biskupich mitr) żyje.

Więc Kościół powstanie. W swojej Głowie. W Reszcie.

Dlatego błagając, abyśmy zachowali w sobie smak soli, wołamy – Jezu, wybaw nas!

Stacja X
Pan Jezus z szat obnażony.

Wszystkie działania, wszystkie sztuczki i zabiegi, jakie stosuje demon podczas Męki Chrystusa, są powtórzeniem odwiecznych praktyk, jakimi trzyma on w szachu synów człowieczych. Najpełniej widać to w Księdze Hioba. Na samym jej początku pojawiają się dwa pytania, które diabeł kieruje do Boga:

(9) «Czyż za darmo Hiob czci Boga? (10) Czyż Ty nie ogrodziłeś zewsząd jego samego, jego domu i całej majętności? Pracy jego rąk pobłogosławiłeś, jego dobytek na ziemi się mnoży. (11) Wyciągnij, proszę, rękę i dotknij jego majątku! Na pewno Ci w twarz będzie złorzeczył».

Hi 1,9-11

To jedno. Upadły Anioł wie jak bardzo zaraził człowieka miłością do materii, do rzeczy, do pomyślności pojmowanej w sposób doczesny.

A potem drugie:

(4) «Skóra za skórę. Wszystko, co człowiek posiada, odda za swoje życie. (5) Wyciągnij, proszę, rękę i dotknij jego kości i ciała. Na pewno Ci w twarz będzie złorzeczył».

Hi 2,4-5

Cała reszta tej Księgi to duchowe rozwinięcie tych dwóch diabelskich pytań, tego demonicznego pragnienia udowodnienia Bogu, że źle zrobił stwarzając tak niewierną istotę jaką jest człowiek a jednocześnie wciągnięcia jak największej liczby ludzi do ognia nieugaszonej nienawiści, jaki płonie dla diabła i jego aniołów.

Na szczycie Golgoty szatan obdziera Syna Maryi z szat, czyli z tego, za czym się kryje każdy z nas, z tego co własne, co przyjemne, za czym możemy się schować, ukryć, co dodaje nam powagi i godności, co ukrywa wszelkie mankamenty ludzkiego ciała i ducha. Czy po zabraniu tego wszystkiego, po ogołoceniu z rzeczy, ludzi, dobrej opinii, życzliwości innych – czy wtedy rzucisz Bogu wymarzone przez demona bluźnierstwo? Żona Hioba krzyczała: «Jeszcze trwasz mocno w swej prawości? Złorzecz Bogu i umieraj!»

A Syn Boży, pozwalając się zbliżyć do siebie złemu duchowi i wręcz oddając mu władzę nad sobą, ogołocony i upokorzony – milczy.

Błagając, abyśmy się umieli w tym milczeniu odnaleźć, wołamy – Jezu, wybaw nas!

Stacja XI
Pan Jezus przybity do krzyża.

W urąganiach, jakie docierają do uszu Ukrzyżowanego są nasze głosy. A może inaczej – to, co było wypowiedziane ze strony złoczyńcy, wiszącego obok naszego Pana, ze strony kapłanów i starszyzny, tłumu, czy rzymskich żołnierzy, to wszystko, na co stać było znieprawione serce człowiecze i przewrotną inteligencję starodawnego Węża – to samo obecne jest w nas. Ta sama szydera, rechot, niewiara i tchórzliwa prowokacja. To samo próbowanie Boga, aby wyszedł z pozorów miłości i odpłacił nam pięknym za nadobne.

„Kto krzywdzi, niech jeszcze krzywdę wyrządzi, i plugawy niech się jeszcze splugawi, a sprawiedliwy niech jeszcze wypełni sprawiedliwość, a święty niechaj się jeszcze uświęci!” (Ap 22,11).

Dopuszcza więc Bóg codzienne urąganie. Na to zewnętrzne, słyszalne w świecie, burzymy się i utyskiwamy. Na to jednak, które ma miejsce w nas – a każda nie zwalczona pokusa jest diabelskim szyderstwem wobec Zbawcy – nie zwracamy zbytniej uwagi, chyba że wiąże się ono z naszym dyskomfortem. W końcu służyć można tylko jednemu Bogu, nie da się jednako czcić Chrystusa i Mamonę…

W nas pobrzmiewa wołanie o odrzucenia krzyża i zejście z niego. W nas jest nieustanne kuszenie Boga, aby serią cudów potwierdził swe słowa o miłości wobec człowieka. W nas jest domaganie się przejawów władzy królewskiej, która powinna rozwiązać wszystkie problemy w skali makro i mikro. W nas jest wreszcie tępa, bezmyślna bezrefleksyjność tłumu, który tylko stoi i się patrzy. Nie rozważa. Nie zastanawia się. W doskonałej obojętności, za miskę świętego spokoju, pozbawia się mocy własnego intelektu i rozróżniania zła od dobra.

Wobec szyderczych okrzyków demona, które dopuszczamy do serc – wołamy z głębi naszej słabości i bezradności – Jezu ukrzyżowany – wybaw nas!

Stacja XII
Pan Jezus umiera na krzyżu.

 (46) Około godziny dziewiątej Jezus zawołał donośnym głosem: «Eli, Eli, lema sabachthani?», to znaczy Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? (47) Słysząc to, niektórzy ze stojących tam mówili: «On Eliasza woła». (48) Zaraz też jeden z nich pobiegł i wziąwszy gąbkę, napełnił ją octem, włożył na trzcinę i dawał Mu pić. (49) Lecz inni mówili: «Poczekaj! Zobaczymy, czy przyjdzie Eliasz, aby Go wybawić».

Mt 27,46-49

Eliasz to ten prorok, który na szczycie Karmelu poddał próbie pięćdziesięciu proroków Baala. Próbie, która zakończyła się objawieniem chwały Boga Jedynego i śmiercią czcicieli demonów. Baal bowiem jest tożsamy z tym, kogo potocznie nazywamy Belzebubem.

Stojący pod krzyżem Jezusa uczeni w Piśmie, obeznani z historią biblijną, korzystając z podobnego brzmienia słów Eli (wezwanie imienia Bożego) oraz Elijahu (proroka Eliasza) szyderczą proponują Ukrzyżowanemu ostateczną rozgrywkę. Niech przyjdzie Eliasz. Niech postawi ołtarz. Niech modli się w imię tego, którego Jezus z Nazaretu czyni się synem. Niech się rozgrywa powtórka z góry Karmel. Niech będzie jasne, kto jest Bogiem – czy ten, którego głosił Nazarejczyk, czy ten w którego imieniu stają kapłani, arcykapłani, uczeni w Prawie i znawcy Pism, faryzeusze i nawet Poncjusz Piłat.

Ale taka próba się już nie dokona. Bóg wybrał inny sposób pokonania pychy demona i jego kłamstw.

Wie o tym Niewiasta milcząco stojąca u przybitych do drzewa stóp swego Syna. Widzi owoc dający życie i prawdziwe poznanie – Krew tryskającą „na żywot wieczny”.

Skoro człowiek wygnany z raju nie miał już dostępu do drzewa mądrości, to Bóg, pragnąc przywrócić mu raj, zasadził na ziemi nowe drzewo mądrości: drzewo krzyża. To właśnie Chrystus ukrzyżowany – jak mówi Paweł Apostoł – „jest mocą Bożą i mądrością Bożą” (1 Kor 1,24). Tak więc to On jest owocem, który trzeba spożyć, aby mieć życie wieczne (J 6,54).

O. M. Ziółkowski, Biblijny ślad „pięty”.

Niewiasta pojmuje to Niepokalanym Sercem. Dlatego o Niej mówi Bóg, do na ciebie i do mnie, jeśli tylko chcemy się garnąć pod krzyż – Oto Matka twoja. Odnajdź mądrość przez Jej serce. Nie w pysze rozumu, ale w wierze i miłości.

Spojrzyj na nas z wysokości Krzyża – wołamy do Ciebie – Jezu, wybaw nas!

Stacja XIII
Pan Jezus zdjęty z krzyża i złożony w ramiona Matki.

Rzymski żołnierz przebija bok Jezusowy. W tym niemalże formalnym kacie stwierdzenia śmierci pobrzmiewa jeszcze jeden szatański element dodania bólu i męki. Już nie tyle Jezusowi – Jego ziemska wędrówka się dokonała a On sam oddał wszystko, co miał do ofiarowania – co Matce, i stojącej na szczycie Golgoty resztce Jego zwolenników. Choć nie połamano Mu goleni, to nie pozostawiono w spokoju zmaltretowanego Ciała. Jakby należało jeszcze postawić kropkę nad „i”, coś dopowiedzieć. Jakby ten, który jest odwiecznym zabójcą i żywi się prochem ziemi, z jakiego Bóg ulepił człowieka, chciał się jeszcze dodatkowo ponasycać dziełem własnej – oraz ludzkiej – nienawiści.

W tym epizodzie jednak wybrzmiewa co innego. Tak, jak w całej Pasji, tak i teraz, z wydarzenia które miało być triumfem śmierci, Bóg wyprowadza triumf życia i łaski. Krew i woda płynące z martwego boku Jezusa są zarówno znakiem Jego śmierci fizycznej (co przyda chwały Zmartwychwstaniu, i będzie dla wielu późniejszych chrześcijan koronnym dowodem, że Pan faktycznie z martwych powstał, a nie popadł w przypominający śmierć letarg) jak i zapowiedzią sakramentalnego zdroju życia dla wierzących w Niego. Dowód śmierci staje się znakiem miłosierdzia! Ta boża zamiana znaczeń jest odpowiedzią na serię demonicznych podmianek, kłamliwych oszczerstw, którymi posługuje się diabeł od czasów Edenu.

Bóg bowiem z każdego zła potrafi uczynić dobro – realne, prawdziwe i owocujące. Diabeł zaś udaje tylko dzieła boże, małpuje i wykoślawia. Diabelska podmianka i przeinaczenie ma krótkie nogi, bo nie jest realna.

Tak oto chwila pozornego triumfu śmierci staja się – i jest dla nas – znakiem trykającego na wieki zdroju życia.

Błagając o umiejętność rozpoznawania źródła bijącego dla nas – abyśmy z nie go zawsze pragnęli czerpać – wołamy – Jezu, wybaw nas!

Stacja XIV
Pan Jezus złożony do grobu.

Ostatnia stacja Drogi Krzyżowej zawsze będzie przemawiała ciszą i pustką. Zawsze będzie stawiała pytania o wiarę wbrew wszystkiemu i miłość większą aniżeli doświadczenie zmysłów. Nawet my, będący wyznawcami Zmartwychwstałego, wierzącymi w życie wieczne i obcowanie świętych, stajemy przed każdym grobem z bólem, a często tragiczną beznadzieją w sercu. Nawet my widzimy w cmentarzu zakończenie wszystkiego. Kres. Koniec. Martwy punkt, zza którego nic nie widać.

A przecież nie w to mamy patrzeć!

Kiedy Chrystus pytał Martę i Marię gdzie położyły Łazarza nie chciał zapalić znicza przy kamieniu grobowym, ani położyć wiązanki kwiatów. Chciał dokonać tego, co wszyscy nazwali cudem, a co było znakiem odsłaniającym duchową prawdę na temat ludzkiej egzystencji.

Życie nasze zmienia się ale się nie kończy.

Nawet na polecenie otwarcia Łazarzowego grobu siostry, tak zasłuchane i ufne wobec Słów Rabbiego z Nazaretu, zareagowały jakże zdaniem, odsłaniającym jedynie dostępny pułap myśli i skojarzeń. „Panie, już cuchnie”. Jakby chciały powiedzieć – grób to znak zgnilizny śmierci. To jedynie dostępne człowiekowi podsumowanie życia, starań, działań, planów i ambicji, marzeń i pragnień.

A wystarczyło, żeby Syn Boży zawołał – Łazarzu, wyjdź na zewnątrz! I przekleństwo Edenu ustąpiło, a dzieci Adama i Ewy mogły na nowo przestąpić próg nieśmiertelności.

Dlatego czczony do dziś w Jerozolimskiej Bazylice pusty grób Chrystusa ma nam mówić nie tyle o śmierci co o powstaniu z martwych i życiu.

Baranku zabity ale żyjący na wieki – Życie i Zmartwychwstanie nasze – błagamy, znają własne ciążenie ku śmierci i otchłani – przez Twoją bolesną Mękę i Krzyż – przez cierpienia Twej Matki – przez wypełnienie proroctw i zapowiedzi o Twoim zwycięstwie nad szatanem – wołamy – Jezu, wybaw nas!

Zakończenie

Piekło jest pokonane. Szatan wie, że dany mu czas jest ograniczony. Dlatego stara się nasycić swoje nienasycenie ludzkim bólem i nienawiścią.  Pożera więc kolejne dusze, które poddają się mocy jego ognia, spadając w otchłań niewiary i obojętności.

Niepokalana w Fatimie odsłoniła dzieciom piekło, do którego idą dusze biednych grzeszników. Prosiła o modlitwę, post, ofiarę.

Czy przestało nas to obchodzić?

Czy już nie chcemy walczyć pod sztandarem Krzyża w wielkiej bitwie przeciw Nieprzyjacielowi Boga i człowieka?

Tak.

Oto zwyciężył Lew z pokolenia Judy, Odrośl Dawida, tak że otworzy księgę i siedem jej pieczęci.

Ap 5,5

Ale gdzie my będziemy, gdy odezwie się niebiańska pieśń chwały i uwielbienia dla Baranka? Czy ja i ty będziemy mogli zawołać wraz z Niepokalaną, świętymi, i Zastępami duchów czystych:

Baranek zabity jest godzien otrzymać potęgę i bogactwo, i mądrość, i moc, i cześć, i chwałę, i błogosławieństwo. (…) Zasiadającemu na tronie i Barankowi błogosławieństwo i cześć, i chwała, i moc, na wieki wieków!

Ap 5,12-13

Za chwilę, podczas Mszy św., staniemy znów u podnóża Golgoty, wobec przebitych stóp Zbawiciela. Za chwilę – o niedoceniona przez nas Łasko Miłosierdzia – znów możesz wrócić myślą do misteriów dających życie. Nawet więcej – możesz mieć w nich udział. Możesz je dotknąć. Możesz się nimi sycić. Oby świadomość tego uderzyła – niczym słowo i kij Mojżesza – w twardą skorupę serc. Oby skruszyły się pod wpływem łez Bolesnej Matki.

Dlatego wołamy – Jezu, wybaw nas!

O pierwszym akordzie Męki.

A oto znów przemówił do nich Jezus tymi słowami: Kto z was udowodni Mi grzech? Jeżeli mówię prawdę, to dlaczego Mi nie wierzycie? Kto jest z Boga, słów Bożych słucha. Wy dlatego nie słuchacie, że z Boga nie jesteście.

Odpowiedzieli Mu Żydzi: Czyż niesłusznie mówimy, że jesteś Samarytaninem i że jesteś opętany przez złego ducha?

Jezus odpowiedział: Ja nie jestem opętany, ale czczę Ojca mego, a wy Mnie znieważacie. Ja nie szukam własnej chwały. Jest Ktoś, kto jej szuka i osądza. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeśli ktoś zachowa moją naukę, nie zazna śmierci na wieki.

Rzekli do Niego Żydzi: Teraz wiemy, że jesteś opętany. Abraham umarł, i prorocy – a ty mówisz: „Jeśli ktoś zachowa moją naukę, ten śmierci nie zazna na wieki”. Czy ty jesteś większy od ojca naszego, Abrahama, który przecież umarł? I prorocy pomarli. Kimże ty siebie czynisz?

Odpowiedział Jezus: Jeżeli Ja sam siebie otaczam chwałą, chwała moja jest niczym. Ale jest Ojciec mój, co otacza Mnie chwałą, o którym wy mówicie: „Jest naszym Bogiem”. Lecz wy Go nie poznaliście. Ja Go jednak znam. Gdybym powiedział, że Go nie znam, byłbym podobnie jak wy kłamcą. Ale Ja Go znam i słowo Jego zachowuję. Abraham, ojciec wasz, rozradował się z tego, że ujrzał mój dzień – ujrzał [go] i ucieszył się.

Na to rzekli do Niego Żydzi: Pięćdziesięciu lat jeszcze nie masz, a Abrahama widziałeś?

Rzekł do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Zanim Abraham stał się, JA JESTEM.

Porwali więc kamienie, aby rzucić w Niego. Jezus jednak ukrył się i wyszedł ze świątyni. (J 8,46-59)

W starym (?) kalendarzu liturgicznym dzisiejsza niedziela nosi nazwę Niedzieli Męki Pańskiej. W ten sposób liturgia pomału odsłania tajemnicę Pasji Syna Bożego. Można do niej podchodzić na dwa sposoby – albo zatrzymując się nad poszczególnymi etapami Męki w sposób niejako historyczny, karmiąc miłość do Pana rozpamiętywaniem mechanizmów, które doprowadziły do Pojmania i Ukrzyżowania, albo (zostawiając na boku chronologię wydarzeń i psychologię bohaterów ówczesnego dramatu) zagłębić się w sens kenozy Bożego Syna i walki, którą On toczy z odwiecznym nieprzyjacielem człowieka. Ewangelia, jaką Kościół podaje na tę niedzielę dotyka obu tych sposobów kontemplacji Męki, ale wydaje się, że szczególnie zaprasza do odkrywania tego drugiego.

W warstwie historycznej odnajdujemy w Janowym opisie dialogu Pana z Żydami korzenie złości i gniewu, jaki ogarnia tych ostatnich, konstytuując pełen zaciętości sprzeciw wobec osoby i słów Jezusa z Nazaretu. Sercem tego, co wywołuje ów sprzeciw, będzie utożsamienie się Jezusa z Odwiecznym – “zanim Abraham stał się Ja Jestem” (J 8,58) – oraz odsłonięcie demonicznego myślenia obecnego w postawach przeciwników Chrystusa. Ich reakcją, zapowiadającą przyszłą Pasję, jest próba ukamienowania Jezusa.

Ciekawsza wydaje mi się jednak warstwa w jakimś sensie głębsza, odkrywająca prawdę o Męce na pewnym meta-poziomie. Już nie idzie w niej o psychologię historycznych wrogów Rabbiego z Nazaretu, ale o ślady olbrzymiej nienawiści, jaką może odnaleźć (także i w sobie) każdy człowiek, a która jest obecna w “Zwierzchnościach, Władzach, rządcach świata tych ciemności, duchowych pierwiastkach zła na wyżynach niebieskich” (por Ef 6,12). W tej walce jesteśmy obecni – ludzie wszystkich wieków i czasów. Jej zmagania odkrywamy w sobie, gdy wybieramy pomiędzy potomstwem Niewiasty a potomstwem Węża. 

Serce dzisiejszej perykopy ewangelicznej bije w wersecie 48, w owym oskarżeniu, które sięga swymi korzeniami Edenu – “jesteś opętany”, albo (bardziej dosłownie) “masz demona”. Tkwi w nim odwrócenie podstawowych pojęć, biegunów dobra i zła. Nazwać Boga – diabłem Dobrego – niegodziwym. Miłość – nienawiścią. Prawdę – kłamstwem. Najlepszego z ludzi – czyniącym zło. Niewinnego – najbardziej winnym ludzkiego cierpienia.

To tu jest początek Męki. Grzechem staje się Ten, który grzechu nie zna. Ugodzony w samo Serce Bóg pozwala, aby przylgnęła do niego kłamliwa opinia, bzdurny ludzki (czy tylko?) osąd, nakazujący widzieć w Nim przyczynę wszystkich człowieczych nieszczęść. Przekonanie, które u niektórych urośnie do rangi pewności, nakazujące zachować wieczną podejrzliwość wobec Stwórcy i wszystkiego, co jest dotknięte Jego śladem. 

A jednocześnie ujawnia się potomstwo Węza. To ci, którzy będą robić wszystko, aby przekonać swoich braci i siostry, że Bóg i ci, którzy go Niego należą, są zakałą ludzkości, wrogami szczęścia i radości życia. 

Odsłaniają oni swą twarz w owej scenie ewangelicznej. Wcześniej byli schowani za swym zewnętrznym dziedzictwem (“Abrahama mamy za ojca”), za żmudnie wypracowaną moralnością, wynikającą z pysznego mniemania, że mogą swoją wiernością wobec własnej wizji Prawa skłonić Boga do uczynienia zadość ich woli. Ale teraz widać kim są. Rację ma Chrystus gdy powie im, że są dziećmi ojca wszelkiego kłamstwa, przekory i pomieszania pojęć, a nie ojca wiary i ufnego kroczenia za Słowem.

A jednocześnie widzimy, że nasz Pan się nie broni. Jakby wręcz prowokował ich do jeszcze większej zajadłości, do jeszcze bardziej otwartego odsłonięcia tego, co kryje się w ich sercach. Za chwilę arcykapłan będzie krzyczał, że jedynym władcą Izraela jest cezar, a konsekwencje przelanej Krwi niech spadną na głowy potomków tych, co zgromadzili się na dziedzińcu pałacu Piłata. Za chwilę poczują się na tyle bezkarni, aby dawać upust swej złości i pogardzie dla Bezbronnego. Za chwilę okaże się, że można, korzystając z wolności, zabić Boga – podeptać Dobro i Prawdę! To przecież o wiele więcej niż w Edenie. Tam Wąż mamił “Będziecie jak bogowie”. Teraz, jego potomstwo, ma realną możliwość korzystać z boskiej władzy, i nic nie stanie im na drodze, aby te możliwości realizować.

Każde z tych słów, postaw i wydarzeń, ma konsekwencje dzisiaj. Co więcej, wszystkie one są żywe, aktualne poprzez uobecnienie się w decyzjach konkretnych ludzi. Walka między potomstwem Węża a zrodzonymi z Niewiasty trwa w nas i pomiędzy nami. Rozgrywa się ona zarówno na poziomie naszych wyborów etycznych, odniesień do Dekalogu, jak i zorganizowanego kłamstwa, które uwodzi rzesze. Jak wtedy – tak i teraz. Ci, którzy schylają się po kamienie, aby ugodzić Niewinnego, gdyż uwierzyli, że jest On prawdziwym przeciwnikiem, czynią to również i dziś. I deklarowana wiara, religia, czy system wartości, niewiele w tym zmienia. Wszak w scenie ewangelicznej z ósmego rozdziału św. Jana nie ma ani jednej osoby, o której można by powiedzieć, że jest ateistą. Wszyscy są wierzący. Wszyscy są synami Izraela. A jednak jedni są naprawdę zrodzeni z nierządu, z niewoli, a inni są dziećmi światłości. Jedno postawią człowieka w centrum swego zainteresowania, posuwając do absurdu kult tego, co ludzkie, a inni będą szukali Boga i tego, co od Boga pochodzi. A ponieważ ojciec kłamstwa zatruje umysły, rychło wielbiciele „człowieka, który jest droga Kościoła” usuną z granic swego zainteresowania wszystko, co wprost będzie odnosiło do Boga, twierdząc przy tym, że na tym polega Ewangelia i prawdziwy kult. Tak umacnia się i odsłania – na naszych oczach – Anty-Kościół. Podobnie, dwa tysiące lat temu odsłonił się Anty-Izrael. To nie wyznawcy Mesjasza z Nazaretu byli odszczepieńcami. To arcykapłani, uczeni w Prawie i faryzeusze odłączyli się od żywego pnia Obietnicy danej Abrahamowi, nie chcąc przyjąć Zbawienia w Chrystusie. Do dziś nie mogą tego ścierpieć, a słowa odrzuconego Ezawa, który skomlał przed swym ojcem o powtórne błogosławieństwo, pobrzmiewają w ich czynach i słowach. Ale jest za późno, gdyż nieodwracalnie poddali się zwodniczej pysze, choć człowiek ma tę niezwykła władzę poprzez wolny wybór odkręcać skutki kłamstwa, w które uwierzył.

Tak. W momencie, gdy człowiek mówi Bogu, że jest diabłem i oskarża Go o wszelkie zło (małe, na miarę własnych niedogodności i cierpień, oraz to wielkie, światowe) z jakim się zetknie, lub o jakim pomyśli, wtedy rozpoczyna się Męka Wcielonego Słowa. Przewraca się rajski porządek – światło staje się ciemnością, giną rónice między mężczyzną i kobietą, między gatunkami, między dobrem i złem. Ludzie z pozoru dobrzy i przyzwoici, żyjący wydawałoby się moralnie, zaczynają tonąć w mieszaninie prochu ziemi i wody – w błocie obojętności i niechęci do “dążenia do tego, co w górze”. Uwiedzeni doczesnością ciążą ku śmierci i martwocie, upatrując w tym, co przemijalne (zdrowie fizyczne i psychiczne, dobrostan emocjonalny, majątek, ciało i jego przyjemności) jedynego Edenu, jaki jest im dostępny. Dlatego łatwo im w głębi serca oskarżać Boga o błędy tego świata, o nieszczęście innych, o cierpienie niewinnych, o nieprawość w Kościele. Czyż nie robimy tego, gdy patrząc na wyzwania Ewangelii, mówimy “To trudne”? Często mamy na myśli: “To niemożliwe”, albo wręcz “Nie chcę tego”. Wolę błoto, pomieszanie codzienności z lekką domieszką Łaski, ale zmieszanie takie, aby – broń Boże! – nie przewróciło do góry nogami codziennej egzystencji.

Chrystus pozwala obrzucić samego siebie naszym błotem, naszymi oskarżeniami, pretensjami i zarzutami wobec Ojca. Po to przyszedł, aby się ogołocić i ukorzyć. Za nas. Za naszą uległość wobec ojca kłamstwa. Wobec pełnych złośliwej przekory podszeptów dotykających naszej nieufności wobec Miłości. Może warto uświadomić sobie owe diabelskie podszepty, aby rozpoznać w sobie ich zwodniczy pomruk. Może warto jasno spojrzeć w słowa, którym bardziej dajemy posłuch, aniżeli Słowom Pana.

Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu? (Rdz 3,1)

Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło. (Rdz 3,4)

Przemierzałem ziemię i wędrowałem po niej. (Hi 1,7)

Czyż za darmo Hiob czci Boga? Czyż Ty nie ogrodziłeś zewsząd jego samego, jego domu i całej majętności? Pracy jego rąk pobłogosławiłeś, jego dobytek na ziemi się mnoży. Wyciągnij, proszę, rękę i dotknij jego majątku! Na pewno Ci w twarz będzie złorzeczył (Hi 1,9-11)

Skóra za skórę. Wszystko, co człowiek posiada, odda za swoje życie. Wyciągnij, proszę, rękę i dotknij jego kości i ciała. Na pewno Ci w twarz będzie złorzeczył. (Hi 2,4-5)

Jestem okrętem o doskonałej piękności. (Ez 27,3)

Ja jestem Bogiem, ja zasiadam na Boskiej stolicy, w sercu mórz. (Ez 28,2)

Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz temu kamieniowi, żeby się stał chlebem. (Łk 4,3)

Tobie dam potęgę i wspaniałość tego wszystkiego, bo mnie są poddane i mogę je odstąpić, komu chcę. Jeśli więc upadniesz i oddasz mi pokłon, wszystko będzie Twoje. (Łk 4,6)

Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się stąd w dół! Jest bowiem napisane: Aniołom swoim rozkaże o Tobie, żeby Cię strzegli, i na rękach nosić Cię będą, byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień. (Łk 4,9)

O budowaniu grobowców prorokom.

Dziesięć dni temu, IPN wraz z prokuratorem generalnym, poinformowali, że badania toksykologiczne, jakim poddano szczątki zmarłego w 1987 r. ks. Franciszka Blachnickiego, wykazały ślady substancji trujących. Wynikałoby z tego, że założyciel Ruchu Światło Życie został prawdopodobnie otruty. Według zeznań świadków, stan zdrowia kapłana pogorszył się po trudnej rozmowie, jaką miał odbyć z małżeństwem Gontarczyków – swoich bliskich współpracowników. Dziś wiemy, że oboje byli współpracownikami Służby Bezpieczeństwa, zadaniowanymi w kierunku ks. Blachnickiego i dzieła, jakie prowadził na emigracji. Stworzona przez tego kapłana Chrześcijańska Służba Wyzwolenia Narodów, oraz prowadzony przez niego ośrodek ewangelizacyjny w Carlsbergu, były w połowie lat osiemdziesiątych miejscami starającymi spajać polską emigrację, oraz oddziaływać na sekularyzującą się Europę. Organizowane przez ks. Blachnickiego marsze, rekolekcje, czy konferencje nieustannie były solą w oku polskich (i zapewne nie tylko) władz komunistycznych. Jednocześnie też warto pamiętać, że również dla wielu hierarchów działalność założyciela Oaz była trudnym i wymagającym wyzwaniem, głównie ze względu na bezkompromisowość jego wypowiedzi i postaw, jakie prezentował. Jeśli należy widzieć w nim proroka tamtych czasów, to na pewno miał jedną z cech typowo prorockich – siłę radykalizmu, niezrozumianą przez wielu i nieakceptowaną przez “mających władzę”. Jakąkolwiek władzę. W zasadzie jedynym, który rozumiał (a może bardziej czuł) myśl i sposób działania ks. Blachnickiego, był Jan Paweł II, który już od czasów krakowskich wspierał charyzmatycznego kapłana w jego różnorakich inicjatywach.

Zawsze ciekawe są pierwsze reakcje na ważne wydarzenia. Dlatego z ciekawością przeczytałem wywiad, jakiego udzielił portalowi “wPolityce.pl” po konferencji IPN-u ks. Marek Sędek, Moderator Generalny Ruchu Światło-Życie. Można było spodziewać się słów zadziwienia, może nawet pewnej bojaźni wobec tak zdefiniowanej przyczyny śmierci Sługi Bożego. Wynikałoby bowiem z oficjalnych  ustaleń, że ciche męczeństwo samotności, niezrozumienia, czy świadomości obumierania stworzonych przez siebie dzieł (czemu Blachnicki dawał wyraz w swoich wypowiedziach i pismach), zostało uwieńczone męczeństwem przelanej krwi. Sam ks Blachnicki w swoich prywatnych zapiskach, a także w Testamencie, jasno opisywał “ciemne noce ducha”, jakie przeżywał w Carslbergu. Fakt otrucia kapłana każe zastanawiać się nad poszczególnymi składowymi owych “ciemnych nocy”, również tych, które zafundowali ks. BLachnickiemu bliscy ludzie. Różni ludzie. Pojawia się też – jak najbardziej słuszne – pytanie o to, czy można założyciela Oaz nazywać męczennikiem, co dla procesu beatyfikacyjnego ma niebagatelne znaczenie.

Tymczasem następca ks. Blachnickiego wydaje się nie być w ogóle zainteresowany okolicznościami śmierci Założyciela Oaz! Nie wierzy w jego męczeństwo? Nie wierzy w naukę Kościoła o męczeństwie? A może sprawa ma jeszcze jakieś dno, o którym nie wiemy? 

Ks. Sędek, zapytany wprost, czy oficjalne potwierdzenie przyczyny śmierci ks. Blachnickiego zmienia coś dla Ruchu Światło-Życie, odpowiada z rozbrajającą szczerością:

Prawie nic. Wiedzieliśmy, że był prześladowany, inwigilowany, że przeszkadzał. A to, czy bezpośrednią przyczyną śmierci było otrucie, czy – jak było w akcie zgonu – zator płuc, niewiele – gdy chodzi o Ruch Światło-Życie, jego tradycję, charyzmat i formację – dla nas zmienia.

Kuriozalne stwierdzenie…

To, czy na czele Założycielem Ruchu był męczennik, czy nie – niewiele zmienia!? Nic nie znaczy dla “tradycji, charyzmatu i formacji Ruchu”? 

Podobną myśl wyraził Krzysztof Jankowiak (jakiś czas temu wsławił się artykułem w Więzi, atakującym praktykę odmawiania modlitwy do św. Michała Archanioła po Mszy św., pełni – wraz z żoną, posługę odpowiedzialnego za Centralną Diakonię Misyjną) w oficjalnym oświadczeniu Ruchu:

Od dawna jesteśmy przekonani o świętości życia ks. Franciszka Blachnickiego. Dlatego dla Ruchu Światło-Życie wyniki dochodzenia prowadzonego przez IPN nie rodzą potrzeby zmian ideowych czy w programie ewangelizacyjnym i formacyjnym wynikających z nauczania soborowego przekazanego nam przez Czcigodnego Sługę Bożego. Ujawnienie trudnej prawdy przynagla nas do większej wierności charyzmatowi Założyciela, który „życie swoje oddał za Kościół”, abyśmy w świecie współczesnym byli Kościołem żywym.

Pięknie brzmiąca nowomowa… Jeśli Założyciel jest męczennikiem, to istota jego świętości leży w czym innym, aniżeli chcieliby to widzieć odpowiedzialni Ruchu. Jeśli są przekonani o świętości Założyciela, to czemu, mając wiedzę o kulisach jego śmierci, nie ujawnili się z nią publicznie, woląc się z tą “trudną prawdą” nie mierzyć. Czy to jest owoc świętości?

Ale wróćmy do kuriozalnego wywiadu.

„Spodziewaliśmy się tego od początku” – mówi ks. Sędek o potwierdzeniu faktu otrucia ks. Blachnickiego.

Nieoficjalne informacje na ten temat mieliśmy wcześniej. Przed oficjalną sekcją zwłok była tzw. sekcja kościelna. Już wtedy okazało się, że w ciele ks. Franciszka znaleziono podwyższoną obecność metali ciężkich.

Zaraz. Jak to? Już wcześniej wiedziano o tym, że coś jest na rzeczy? Już jakiś czas temu (Kiedy? Ks. Sędek nie podaje daty owej ekshumacji kościelnej. Możemy domniemywać, że miała ona miejsce po  rozpoczęciu procesu beatyfikacyjnego, a przy okazji przeniesienia szczątków kapłan do Krościenka, czyli w 2000 r.) pojawiły się podejrzenia – a może twarde fakty? – że miało miejsce otrucie? I nikt z tym nic nie robił? Nie wszczynał śledztwa? Nie zadawał pytań? Na zastanawiał się kto był sprawcą? 

Co więcej – i co budzi moje szczególne zaniepokojenie – pamiętam, jak kilkanaście lat temu, w pierwszej dekadzie XXI w., panie z Diakonii Stałej – czyli osoby teoretycznie najbliższe Zmarłemu – często mówiły, że pogłoski o otruciu ks. Blachnickiego są nieprawdziwe, a dążenie do badań szczątków Założyciela jest niesłuszne. Argumentem podstawowym było stwierdzenie, że wszystkie tego typu działania – dodatkowe badania, śledztwo, czy w ogóle mowa o jakichś anomaliach związanych ze śmiercią ks. Blachnickiego – to przeszkadzanie w procesie beatyfikacyjnym, czy nawet wręcz przeszkoda w beatyfikacji. Wielokrotnie osoby związane z Ojcem Blachnickim w ostatnich latach jego życia sugerowały naturalne przyczyny jego śmierci (choć ponoć, jak twierdzi ks. Sędek, coś się mówiło, coś wiedziano) związane np. z oparami z popsutej sklejarki drukarni w Carlsbergu. Tak mówił ks. Kazimierz Ćwierz w niedawnym filmie dokumentalnym „Blachnicki. Życie i Światło”, wyprodukowanym przez TVP:

Ja nie popieram teorii, że ks. Blachnicki został otruty, Zresztą nie wiem skąd ona się wzięła.

Skąd ten lęk? Czy Instytut Niepokalanej Matki Kościoła, albo niektóre z jego członkiń miały jakąś sekretną wiedzę na temat tego, co zaszło w Carlsbergu w lutym 1987 roku? Czy się nią z kimkolwiek podzieliły?

Pytań jest jeszcze więcej. Choć, nawet obecnie, większość podejrzeń o ewentualne zatrucie ks. Blachnickiego, jest kierowana w stronę Andrzeja i Jolanty Gontarczyk, to wcale mnie jestem pewien, czy to jedyny ślad w tej sprawie. Czyżby w otoczeniu charyzmatycznego kapłana było tylko jedno źródło informacji zadaniowane przez SB?  Znany jest przecież przypadek Cezarego Lisa.

Rozumiem, że wątek Gontarczyków będzie dziś mocno eksploatowany, przez władzę i ludzi Kościoła. Jest to bowiem wątek wygodny, choćby ze względu na działalność Jolanty Gontarczyk (obecnie Lange) w środowiskach lewicy. Jednak budzi on moje mocne wątpliwości – czy rzeczywiście zabójcy kapłana afiszowali by się potem swoją działalnością wśród polonii niemieckiej? Przecież Gontarczykowie po powrocie do kraju występowali w polskiej telewizji oczerniając Blachnickiego i skupione wokół niego środowisko. Trudno o jaśniejsze ściągnięcie na siebie podejrzeń… Podobną myśl wyraził, we wspomnianym przeze mnie filmie dokumentalnym, gen. Andrzej Kowalski, były szef Służby Wywiadu Wojskowego, mówiąc o powrocie Gontarczyków do PRL:

…zostały w ten sposób ukryte inne źródła. Nasza uwaga ma się w ten sposób skoncentrować tylko na Gontarczykach, po to, abyśmy nie szukali nikogo więcej.

Paradoksalnie, mój niepokój wzmacnia wypowiedź ks. Sędka z cytowanego wywiadu. Wypowiedź zadziwiająca i niezrozumiała, biorąc pod uwagę kto i o kim mówi – człowiek stojący na czele katolickiego ruchu o założycielu tegoż Ruchu, kapłanie uważanym za proroka i świętego!

Są przesłanki, które dopiero trzeba zweryfikować, że ks. Blachnicki nie musiał być zamordowany z powodu wiary, ale mogły być inne motywy tej zbrodni. (…) Doktor Robert Derewenda z IPN swojego czasu poinformował o istnieniu przesłanek do rozpatrywania także motywów finansowych. Międzynarodowe Centrum Ewangelizacji Ruchu Światło-Życie w Carlsbergu było okradane. Ks. Blachnicki w ramach działania tamtejszego wydawnictwa umawiał się na współpracę z protestantami gdy chodzi o materiały ewangelizacyjne. I ginęły pieniądze, ponoć prawie 1,5 mln niemieckich marek. Być może zostali przez ks. Franciszka i jego współpracowników zdekonspirowani i postanowili go otruć? 

Brzmi to tak, jakby obecne władze Ruchu nie były kompletnie zainteresowane tragedią swego Założyciela! Nie zainteresowane prawdą! 

Ktoś może powiedzieć, że w wywiadach się nie mówi o rzeczach mogących utrudniać śledztwo, nie podaje się do publicznej wiadomości różnych spraw mogących spłoszyć ewentualnego sprawcę. Owszem. Ale to by znaczyło, że podejrzenia nie muszą iść w stronę tych, o których całe media trąbią, jako o najbardziej prawdopodobnych wykonawcach zbrodni. Ponadto, skoro w ogóle ks. Sędek wypowiada się na ten temat publicznie, to nie może robić niejasnych uników, ale obowiązuje go – choćby jako duchowego dziedzica apostoła prawdy, jakim był ks. Blachnicki – maksymalna możliwa szczerość i jasność w temacie tej śmierci. A tej nie ma, i co więcej, nie było w środowisku odpowiedzialnych za Ruch. Coś – jak się okazuje – podejrzewano, coś się spodziewano, może coś wiedziano. I wszystko ukrywano. 

Jeszcze więcej zamieszania robi oświadczenie, jakie Moderator Generalny zamieścił niedługo po owym wywiadzie dla “wPolityce.pl”. Okazja, aby przestawić akcenty, przeprosić za ignorancję i nieszczęśliwe wypowiedzi, podkreślić miłość do prawdy – utknęła w dziwnym tłumaczeniu o braku autoryzacji wywiadu oraz o błędnym odczytaniu intencji ks. Sędka. Niestety, takie oświadczenia, tylko umacniają w przekonaniu, że władze Ruchu i osoby, niejako z urzędu bliskie ks. Blachnickiemu, nie są zainteresowane pełną prawdą o czasach Carlsberskich tego, któego nazywają Ojcem.

Mam wrażenie, że chodzi tu o sprawy daleko ważniejsze i mające duże konsekwencje, aniżeli te, o których z lubością rozpisują się liberalni katoliccy publicyści, stający w obronie ofiar pedofilii w Kościele… Empatia wobec ludzi skrzywdzonych nie obejmuje, jak widać, ks. Franciszka Blachnickiego.

Co więc stało się w Carlsbergu? Ile osób przebywających wraz z “gwałtownikiem Królestwa Bożego” było Judaszami, a ile “tylko” Piotrami? W jakim stopniu zinfiltrowano Instytut Niepokalanej Matki Kościoła, oraz Chrystusa Sługi? Jakie służby opracowywały temat ks. Blachnickiego – oprócz polskich – czy tylko niemieckie i radzieckie? A może jeszcze innych państw? Wszak Blachnicki często jeździł po świecie, a zainaugurowana przez niego Chrześcijańska Służba Wyzwolenia Narodów musiała być w zainteresowaniu różnych wywiadów. Ilu kapłanów, działających w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w Ruchu Światło Życie było Tajnymi Współpracownikami bezpieki? Ilu z nich żyje dotąd i ma się dobrze? O czym nie napisano jeszcze w biografiach ks. Blachnickiego i monografiach poświęconych zarówno Oazie, jak i innym ruchom odnowy polskiego Kościoła?  Przecież fakt, że wciąż różne Służby mają w zwyczaju inwigilację przeróżnych ruchów, wspólnot i duszpasterstw katolickich, nie jest zbyt wielką tajemnicą.

Pytań jest naprawdę wiele. Okres dekady lat osiemdziesiątych był tragiczny dla polskiego duchowieństwa, wystarczy przypomnieć sobie zabójstwa księży Zycha, Suchowolca, Niedzielaka, a wreszcie bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Zresztą, wygląda na to, że zarówno mord na kapelanie Solidarności, jak i śmierć ks. Blachnickiego, skrywają wiele podobnych tajemnic. Obaj byli podobnie “niechciani” przez reżim komunistyczny (do najwyższego, zagranicznego szczebla włącznie) oraz przez władze kościelne. I tu i tam byli solą w oku, choć widać, że była to ta sól, która nadaje smaku “tej ziemi”. 

I nie można puentować tych kwestii stwierdzeniem, że pewnie nigdy nie poznamy kulisów tej śmierci. Poprzestanie na tym, bez pełnej prawdy o wszystkich, którzy widzieli w ks. Blachnickim zagrożenie, bez rozpoznania osób duchownych, które realizował z determinacją zadanie zniszczenia tego kapłana i jego dzieła, bez uznania krótkowzroczności i małoduszności wielu wpływowych osób – będzie kolejną zdradą. Nie, nie tyle ks. Blachnickiego, co samego Chrystusa – jedynego Pana i Głowy Kościoła.

Jest też rzeczą znamienną, że całe środowisko związane z Ruchem Światło-Życie nie odczytało (i nie odczytuje!) znaku śmierci swego Założyciela, jako męczeństwa za wiarę. Sam ten fakt, ten brak, naturalnego – wydawałoby się – kultu męczennika, proroka naszych czasów, który potwierdził swą śmiercią to, co wyznawał ustami, jest zastanawiający. Może stoi za tym zbytnia ostrożność (“żeby nie zaszkodziło beatyfikacji”, tak jakby była ona li tylko wynikiem urzędniczych rozgrywek i dociekań, a nie efektem rozeznawania i Łaski), może niechęć do odkrycia pełnej prawdy, a może jest to jednak znak boży, który należy odczytać i pojąć. O czym on nam mówi? Może o odejściu Ruchu od charyzmatu wsłuchiwania się w wolę Bożą? Może o tym, że Ruch był charyzmatem danym jedynie na jakiś czas? A może o tym, że zbyt wiele zostało zbudowane na człowieku i jego talentach oraz osobistej charyzmie? A może o pokrętnych drogach niektórych ludzi Kościoła? 

W tej sprawie spełnia się Słowo naszego Pana, który nie tylko wzywał do wdzierania się gwałtem do Królestwa Bożego i zapowiadał męczeństwo swoim uczniom. Św. Łukasz zapisał:

Biada wam, ponieważ budujecie grobowce prorokom, a wasi ojcowie ich zamordowali. A tak jesteście świadkami i przytakujecie uczynkom waszych ojców, gdyż oni ich pomordowali, a wy im wznosicie grobowce. Dlatego też powiedziała Mądrość Boża: Poślę do nich proroków i apostołów, a z nich niektórych zabiją i prześladować będą. (Łk 11,47-49)

Do kogo Pan kieruje te słowa? Do uczonych w Prawie, których werset wcześniej charakteryzuje, jako tych, co wkładają na innych ciężary, jakich sami nie chcą tknąć. Wymagania prawdy są obligatoryjne. Dużo słów na ten temat padało w kontekście obrony dobrego imienia św. Jana Pawła II i kard. Sapiehy. Ale są olbrzymie pokłady spraw, o których nikt zbytnio nie chce mówić, gdyż dotykają pewnej mrocznej wspólnoty, jaką zadzierzgnęli niektórzy ludzie Kościoła i dawnej (czy tylko dawnej?) władzy. Sprawa śmierci ks. Blachnickiego do tej “strefy cienia” zdecydowanie należy. 

A z Boga nie można szydzić. 

Biada wam, uczonym w Prawie, bo wzięliście klucze poznania; samiście nie weszli, a przeszkodziliście tym, którzy wejść chcieli. (Łk 11,52)

O chaosie i pogardzie Bogiem.

W pewnej uzdrowiskowej miejscowości natknąłem się niedawno na ciekawy kościół parafialny. Ciekawy nie tyle poprzez starożytność murów, albo szczególny walor artystyczny wnętrza ale poprzez symbolikę, która świetnie oddaje jeden z aspektów stanu współczesnego Kościoła Powszechnego. Otóż w bocznej kaplicy owej świątyni nieznany mi z nazwiska artysta przedstawił Wszechświat – w centrum prezbiterium widniał złoty okrąg (zapewne słońce) dokoła którego, na złotych orbitach krążą złote planety, zostawiające po sobie złoto błękitne smugi i szarawe odpryski. Jedna z planet (po konturach kontynentów wnioskuję, że chodzi o Ziemię), znacznie od innych większa, nosi na sobie ślad głębokiego pęknięcia, które tworzy krzyż (z centrum w okolicach Zatoki Gwinejskiej…?) z umieszczoną na nim figurą Ukrzyżowanego. Pod Ziemią ustawiono figurę Matki Bożej Fatimskiej i klęczących obok Pastuszków, a jeszcze niżej – krzesło celebransa. Po drugiej stronie prezbiterium, symetrycznie, znajduje się druga, nieco mniejsza od Ziemi kula, podtrzymywana przez dwa anioły – tabernakulum. Całości koncepcji dopełniają stacje Drogi Krzyżowej, umieszczone na ścianach kaplicy, w formie kraterów księżycowych z jakąś planetką na drucianej orbicie – po głębszym przyjrzeniu widać, że jest to mały refeltorek sprytnie podświetlający daną stację. 

Wchodząc tam szukałem wzrokiem monstrancji z Najświętszym Sakramentem, gdyż według ogłoszeń miała być właśnie Adoracja Bractwa Dusz Czyśćcowych. Być może bym nie zauważył Sanctissimum (wszystko bowiem było oświetlone, ale nie realnie obecny Chrystus) gdyby nie ksiądz, który podszedł do ołtarza dla odmówienia modlitw. Nawiasem mówiąc, pobył tam przez niecałe pięć minut, po czym zniknął. W kaplicy zostałem ja z jedną panią, zapewne reprezentującą owe Bractwo.

Wystrój owej kaplicy i zamieszczony w niej program ikonograficzny nie był, bynajmniej, wyrazem przypadku. Gdy poszukałem informacji o artyście, który stworzył to dzieło, przeczytałem, że jego koncepcja:

…nawiązuje także do myśli francuskiego jezuity, filozofa Pierre’a Teilharda de Chardina, mówiącej o tym, że ziemia jest hostią ofiarowaną na ołtarzu świata.

To już nie mam pytań.

I z jednej strony widać ogrom sił włożonych w tę pracę – zarówno tych koncepcyjnych, jak i materialnych. To rzadkość dzisiaj, tylko, że sensu w tym zdobieniu, w ciężkiej pracy artysty i wydanych pieniądzach, nie było za nic. Ani sensu, ani ładu, ani bożej prawdy. Był za to Chaos, oparty na fałszywych ideach heterodoksyjnego myśliciela.

Opłakania godne współczesne koncepcje architektury sakralnej oparte na posoborowych trendach kazały odsunąć w kąt tabernakulum, zrównać poziom ołtarza i miejsca przewodniczenia a wreszcie wyeksponować dokonania artystyczne kosztem treści teologicznej. Prawda o celowości wnętrza sakralnego, o Ofierze, jaką się ma tam dokonywać, o Chwale Bożej dla której powstaje każda kaplica i każdy budynek kościelny – nie była tak ważna jak subiektywne przeżycie artysty i – zapewne – duchownych.

Obrazuje to w pełni stan Kościoła. Nie liczy się Prawda. Nie liczy się Tradycja. Nie liczy się Chwała Boża. Ważne są indywidualne potrzeby i przeżycia ludzi. Ważne są kłamstwa ideologów. Trwa chaos.

Powrócił do mnie obraz wnętrza owej kaplicy, gdy przeglądałem informacje i zdjęcia z europejskiego etapu Synodu, jaki miał miejsce w Pradze. Widok sali konferencyjnej, w której duchowni delegaci na Synod (a było wśród nich kilkunastu biskupów, “Strażników Tradycji”, w tym, Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski oraz Abp koadiutor katowicki) sprawowali Mszę św., a jeszcze bardziej świadomość, że to absolutnie nikomu z nich nie przeszkadza, utwierdza mnie w przekonaniu, że Kościół zadeklarował wiarę w chaos i oddaje temu bóstwu część. I tym razem nie chodzi mi o artystyczną prezentację jakiegoś programu teologicznego uwiecznioną na ścianach miejsca celebracji. Jeśli bowiem to miejsce o czymś mówiło, to o pogardzie wobec boskich tajemnic.

Mało tego. Kilka dni temu (9 marca) odbył się w Rzymie pokaz filmu “Będziesz miłował” poświęconego Prymasowi Tysiąclecia, wyprodukowanego przez Fundację Opoka. Był na niej obecny Abp Stanisław Gądecki, oraz przynajmniej trzech kardynałów – kard. Marcello Semeraro, kard. Artur Roche i kard. Stanisław Ryłko. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że projekcja odbyła się w… bazylice św. Piotra w Okowach. Przed konfesją z kajdanami św. Piotra ustawiono ekran, aby na nim wyświetlić film. Jak donosił portal opoka.pl:

…pokaz zgromadził także kilkudziesięciu przedstawicieli korpusu dyplomatycznego, a także siostry zakonne, księży i świeckich. 

Zbieram te znaki chaosu, znaki niewiary ludzi Kościoła w świętość liturgii, w świętość Domu Bożego. Ponieważ ma obu wydarzeniach byli obecni następcy Apostołów, sprawa urasta do rangi duchowej deklaracji. Tak, duchowej, a nie politycznej, czy socjologicznej. Nie chodzi bowiem jedynie o treści, jakich dostarcza odczytanie medialnej migawki z salą konferencyjną zamienioną w kościół, czy bazyliką zamieniona w salę kinową. To prawda, że przesłanie, jakie niosą w sobie te zdjęcia i informacje jest wstrząsające, ale jeszcze bardziej wstrząsające jest  wyznanie, jakie w ten sposób ludzie Kościoła czynią samemu Zbawicielowi… Przestrzeń liturgii jest przestrzenią szczególnego Bożego działania, miejscem uobecnienie się Baranka w sposób realny i namacalny, spotkaniem z rzeczywistością Nieba poprzez tajemnice Golgoty. Jest Wieczernikiem, Ogrodem Oliwnym i Kalwarią. Celebrując te święte tajemnice Kościół strzegł ich wymowy, zgodnie z -(tak ochoczo przywoływaną ostatnio przez Watykan) zasadą lex orandi, lex credendi. Jaka jest więc zadeklarowana w tych wydarzeniach wiara? Co wyznają delegaci synodalni? Co (świadomie, lub nie) chcą abyśmy usłyszeli i zobaczyli?

Najpierw może to, że nie jest istotne podczas liturgii, czy jesteś duchownym czy świeckim. Wszyscy są równi i nie można jednych wyróżniać kosztem innych. Sakrament święceń jest potrzebny jedynie do wypowiedzenia słów konsekracji, ponad to nie ma w nim nic szczególnego. Dlatego można znieść granicę prezbiterium i szczególny strój diakonów, prezbiterów i biskupów. Nie muszą nosić szat z lamusa historii, szat wyróżniających i podkreślających jakiś szczególny charakter sprawowanych czynności. Nie muszą mieć szczególnych miejsc, bo to przecież faryzeusze kłócili się o pierwsze miejsca w synagogach. Nie muszą być oddzieleni od świeckich, bo to idea synodalna przypomina o tym, że pasterz może iść w środku stada, albo wręcz za nim. I nie jest już ważne, że przez wieki Kościół doszedł do tego, że sacerdos jest kimś powołanym przez Boga a łaska sakramentu wyciska niezatarte znamię na jego duszy. Że jest on, ów kapłan (czyli, mówić współcześnie, prezbiter i biskup) nie tylko “przewodniczącym liturgii”, ale także ofiarnikiem, nauczycielem, orędownikiem i szafarzem bożych łask. Że jako taki – w zgodzie z zasadą, że to co zewnętrzne wyraża to, co wewnętrzne, a między światem materialnym i duchowym musi zachodzić symbioza – nosi szaty, zakrywające jego indywidualną osobowość, i wskazujące na Chrystusa, którego ma uosabiać podczas liturgii. Że choć Pan przyszedł na świat w ubóstwie betlejemskiej groty, to jednak dokonało się to poprzez Niepokalane Łono Dziewicy, którego żadna ludzka świątynia należycie nie odda ze względu na czystość, chwałę wybrania i – jak pisał w kontekście liturgii Benedykt XVI – “veritatis splendor”, bijący z każdego miejsca bożego zamieszkania.

Ale – trzeba to wprost nazwać – neo-Kościół funduje nam inną teologię, którą jego funkcjonariusze wciskają na siłę bądź werbalnie, a gdy ciężko idzie, to i obrazem, czy faktami dokonanymi. Widok biskupów przemieszanych z osobami zakonnymi i świeckimi, ubranych jedynie w alby i stuły, jest jak diabelska deklaracja istnienia i wpływu owego neo-Kościoła. Nie ma hierarchii. Nie ma prawdy. Wszystko jest płynne i zmieszane. Każdy jest każdym. Czyż nie jest to echo pychy tego, który niegdyś niósł światło przed obliczem Pańskim? Dumnemu Archaniołowi nie wystarczyło to kim był. Chciał zatrzeć granicę między sobą a Bogiem, a potem, już po strąceniu z niebios, tą samą ideą zatruł umysł Ewy: „Będziecie jak bogowie”. Odtąd człowiek pysznie nie godzi się na to kim jest i co mu jest dane, ale walczy z tym, burzy się, buntuje. Nie godzi się z ustanowioną przez Boga hierarchią bytów i porządkiem obdarowań, ale chce płynnego przechodzenia od jednego bytu do drugiego. Dziś może być mężem, a jutro bezżennym. Dziś mężczyzna, jutro kobietą. Albo jednocześnie – jednym i drugim. Wszystko więc, co przypomina o rozróżnieniu bytów, funkcji, czy urzędów związanych z darem Łaski, irytuje, drażni i domaga się zanegowania. Ale wzgarda wobec Bożego prawa – a w naszych czasach tym pojęciem można objąć zarówno Dekalog jak i wszystko, w czym Kościół rozpoznał ład dany przez Boga, wszystko to bowiem jest (mniej lub bardziej subtelnie) negowane – musi się skończyć oparciem człowieka na samym sobie! Wykluczając Chwałę Bożą, jako obecną w liturgii (oraz prawo, które kult boży chroni), relatywizując miejsce i pozycję poszczególnych członków Kościoła walczącego, lekceważąc wagę niezatartego znamienia wyciśniętego w duszach kapłańskich, umniejszając wagę zewnętrznego wyrazu stanu zakonnego a wreszcie wprowadzając zamęt w umysłach wszystkich wiernych – zgromadzeni na etapie kontynentalnym Synodu ogłosili, że mają prawo tworzyć nowy Kościół w oparciu o własne przemyślenia i subiektywne potrzeby, a nie o mowę Ducha Św., rozpoznaną i potwierdzoną przez Kościół, wyrażającą się w Tradycji i Urzędzie Nauczycielskim. 

Odsłania to zaiste demoniczną rzeczywistość…

Pierwszy znak, jaki dali nam synodalni delegaci, byłby znakiem niewiary w Łaskę Daru (święceń), powołania (zakonnego) oraz postawienia ponad realizm bytu zróżnicowania logiki rewolucyjnej równości.

A byli to owce i pasterze Kościołów Europy, tak zeświecczonej i gardzącej Bogiem… Czyżby zebrani mniemali, że jedyne co mają do zaproponowania to jeszcze większe zeświecczenie i pogardę wobec naszego Pana?

Pisano po tym synodalnym spotkaniu, że liturgia odbywała się w hotelu ze względów praktycznych, gdyż:

… codzienne przewożenie uczestników do świątyni byłoby dużym utrudnieniem i zajmowałoby za dużo czasu. Nie mówiąc już o tym, że temperatura w kościołach była tak niska, że można było się łatwo rozchorować. Zaważyły więc względy praktyczne – mówił ks. Mirosław Tykfer dla portalu misyjne.pl.

Przecież to są argumenty, których używają niektórzy wierni, zapytani dlaczego nie chodzą na Mszę niedzielną! Za duże utrudnienie dla funkcjonowania, brak czasu, i lęk o zdrowie! Czy ten sam kapłan będzie jeszcze kiedykolwiek miał czelność polemizować z takimi argumentami wiernych, których wiara ziębnie? A może już tak dalece oderwał się od rzeczywistości, że przestał dostrzegać takie zjawisko jak duchowa oziębłość…

Co więc jeszcze ogłasza duszom katolickim Kościół Synodalny? Że wygoda, praktycyzm i pragmatyzm, oraz zdrowie (powtórka z Ewangelii wg. św. Pandemii) jest ważniejsza niż chwała boża! Już nawet nie tyle że przepisy Kościoła (a, z tego, co się orientuję, to nie ma w nich nic o dobru ciał, ale jest o dobru dusz!) są mało istotne i można je relatywizować. Taka informacja to wyrażona ładnymi słowami instytucjonalna pogarda dla tego co święte, dla misterium Krzyża. Nasza ludzka wygoda ponad chwałą Boga! Doczesne ważniejsza aniżeli nadprzyrodzone! 

A wreszcie – człowiek ważniejszy od Boga! 

I czytam potem w uczonych komentarzach, że niepotrzebnie sprawa miejsca celebracji zdominowała odbiór tak istotnego wydarzenia, jakim był etap europejski Synodu. Przecież padło tam tyle ważnych słów, refleksji, deklaracji, świadectw, itp. Czytam i oczom nie wierzę! Czyżby nikt nie zauważył co się stało? Czyżby nikt nie okazał empatii (to modne słowo, ale jedynie w odniesieniu horyzontalnym) wobec Boga? Wobec tego, który ofiarowuje się za nas? Czy wciąż musimy robić z niego pośmiewisko, przedmiot drwiny? Sprowadzać Najświętsze Postaci na stół konferencyjny, pomiędzy nasze, pełne mądrości, analizy i opracowania? Przecież w ten sposób, zgromadzeni w Pradze pasterze Kościoła, następcy Apostołów, pokazali, że mają w głębokim poważaniu Obecność Pańską. Czy nie ma to przełożenia na stan ich dusz? Czy w ten sposób, przedkładając ten świat ponad świat duchowy, nie zaprosili księcia tego świata do współredagowania dokumentów synodalnych? Czy nie przedłożyli “pięty” ponad “Głowę”? A taka gimnastyka musi skończyć się katastrofą…

Ktoś powie, no ale na początku i na końcu tych kilkudniowych obrad, były liturgie w świątyniach. No, i w ogóle, chyba to dobrze, że były liturgie! 

A ja nie wiem, czy dobrze. Może tak, ze względu na to, jakie “lex credendi” zobaczyliśmy. Ale jakoś za bardzo pobrzmiewa mi w uszach Chrystusowa przestroga, aby nie rzucać pereł przed wieprze… 

Nie ma więc co się dziwić, jak będą pomału pustoszeć katolickie świątynię. Skoro oficjalnie nie są one potrzebne „elicie” świeckich i duchownych, to Pan, który szanuje nasze wybory, i odpowiada na to, co mamy w sercach, rychło zabierze nam te miejsca. 

Ktoś może poprzerabia je, np. na sale kinowe…

Piszę te słowa z dodatkowym poczuciem diabelskiej drwiny. Wielokrotnie odprawiałem Msze św. tzw. polowe, czy to podczas przeróżnych wypraw, czy to w domach prywatnych. Ale bardzo często – o ironio! – były to miejsca przygotowane, przeznaczone wyłącznie do modlitwy, nie użytkowane dla innych celów niż chwała boża i spotkanie z Panem. Widziałem takie „pokoje modlitwy” czy prywatne oratoria wielokrotnie, zwłaszcza w czasie pandemii, kiedy Kościół, poprzez wielu pasterzy, bronił przystępu do świątyń reglamentując Ciało Pańskie. Wielokrotnie też zachęcałem wiernych świeckich, aby takowe miejsca tworzyć. Spotkały mnie za to upomnienia i słowa przestrogi o “braku potrzeby” tworzenia takich przestrzeni modlitwy. Patrząc na zdjęcia z Pragi czy z rzymskiej bazyliki, zastanawiam się w czym owa „potrzeba” leży? W woli ludzkiej, wyrażonej przez hierarchę? W trosce o wygodę i zdrowie? Czy też w słusznej potrzebie duszy, której odmawia się pokarmu niebiańskiego w zgodzie z wiarą i tradycja Kościoła?

Obawiam się, że wskutek oziębłości serc, oraz (o zgrozo…) utraty  wiary w realną Obecność Pana, wskutek uprzedmiotowienia Ciała i Słowa Pańskiego, przy jednoczesnym przedłożeniu tego, co ludzkie ponad to co boskie, straciliśmy (przede wszystkim my, duchowni) dar właściwego rozeznania. Nie jest ono bowiem jedynie funkcja sprawnego intelektu, ale miłości do Pana Jezusa i gorliwej wiary, pobożności i troski o chwałę bożą. A jak nie wiemy, gdzie jest Boże i gdzie ludzkie, gdzie jest potrzeba dusz, a gdzie ciał, to pozostaje nam jedynie władza, której będziemy bronić (bo chroni stan posiadania)…

A potem, pośród wszechobecnego chaosu, pośród łez i jęków, “dom wasz pusty wam zostanie” (por. Mt 23,37)…

Miserere nobis, Domine. Miserere nobis…

Ps. Przeczytałem właśnie komunikat o planach rozpoczynającego się dzisiaj 394. Zebrania Plenarnego Konferencji Episkopatu Polski.

Podczas Zebrania Plenarnego abp Stanisław Gądecki, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, oraz abp Adrian Galbas SAC, koordynator w Kościele w Polsce Synodu o synodalności, złożą biskupom relację z kontynentalnego zgromadzenia synodalnego, które odbyło się w dniach 5-12 lutego w Pradze. 

Czy obaj hierarchowie ośmielą się odnieść do tego gorszącego i pełnego wzgardy dla Ofiary Eucharystycznej widowiska, które miało miejsce w praskim hotelu Pyramida? A może też uwierzyli, że przecież “Pan Jezus się nie obrazi”…

« Older posts Newer posts »

© 2024 Światło życia

Theme by Anders NorenUp ↑