Światło życia

Blog ks. Jacka Gomulskiego

Page 2 of 134

Idąc ciemną doliną (2)

Gdy Piotr przeżywał swój grzech zaparcia się Mistrza, to – nawet mimo świadomości, że Pan zmartwychwstał, nawet mimo spotkania się z Nim w Wieczerniku, ba, mimo bycia świadkiem sceny z nieufnym Tomaszem – ukrył się w cieniu dawnej pracy. Schował się. Zamknął w tym co znane i jakoś bezpieczne. Znowu zaczął łowić ryby, jakby chciał wrócić do dawnego życia, w którym nie było jeszcze Jezusa. Jakby chciał zapomnieć o latach wspólnych z Nim wędrówek po zielonych wzgórzach Galilei i skalistych ścieżkach Judei. Jakby chciał wyprzeć z pamięci wszystkie Jezusowe nauki i kazania, wszystkie rozmowy i wspólne bycie ze sobą. Potęga poczucia winy przesłoniła mu świadomość tego, że “dary łaski i wezwanie Boże są nieodwołalne” (Rz 11,29). Bo przecież wina nie skonfrontowana z Panem, zaciemnia spojrzenie i zabija racjonalną myśl i refleksję. Dlatego Jezus sam musiał na nowo wejść w życie Piotra, sam musiał zadziałać pierwszy i sprawić, że poruszyło się serce grzesznego Apostoła (na okrzyk Jana, że na brzegu jeziora Genezarety stoi Jezus, Piotr wyskakuje z łodzi nie troszcząc się nawet o to, żeby coś na siebie włożyć – por. J 21,7) a wreszcie skonfrontować się z nim Oko w oko i Słowo w słowo. 

I to jest ten moment, gdy Piotr słyszy najważniejsze pytanie:

Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej niż ci?

J 21,15

Więcej!!! 

Te słowa mogły zabrzmieć w Piotrowych uszach jak głos w pustej studni, jak powiew świeżego, a jednocześnie dość ostrego powietrza pośród dusznych oparów zamknięcia w sobie.

Czy kochasz mnie więcej?

Więcej, aniżeli ten gorliwy Jan, który nie bał się stanąć pod krzyżem! Więcej aniżeli umiłowany uczeń, co opierał głowę na sercu Jezusa! 

Podejrzewam, że cała natura Piotra doznała ogromnego wstrząsu, gdy dotarło do niego znaczenie owego porównania. Może dlatego Jezus pyta go aż trzy razy – żeby naprawdę zrozumiał. 

Miłość Apostoła Jana do Jezusa można porównać jedynie z miłością Maryi. Nie na darmo właśnie jemu powierzył Pan swoją Matkę. I to nie przypadek, że Jan opisywał chociażby wesele w Kanie Galilejskiej. Trudno o bardziej oddalone charakterologicznie od siebie postaci jak Jan i Piotr. A jednak wychodzi na to, że to właśnie Maryjne i Janowe serce jest jakąś miarą ludzkiej miłości i tego, co z niej wynika. Nie namiętności Piotrowe. Nie serce mierzone gwałtownie wybuchającą pasją, nieumiarkowane i skupione na bezrefleksyjnych reakcjach. Choć, przyznajmy, Jan również bywał gwałtownikiem chcącym spalić niegościnną wioskę Samarytan ogniem z nieba…

Piotr jednak zechciał kochać na miarę Jana, na miarę bliskości, która nie cofa się z odrazą przed czyimś grzechem. Na miarę oddania życia. Więc – ów zdrajca i tchórz, bojący się o własną skórę – usłyszał od Jezusa:

Paś owce moje.

J 21,17

Paś, to znaczy – karm, strzeż, czyli kochaj i bierz odpowiedzialność. 

Tak miał Jan. Tak miała Chrystusowa Matka.

Gdy, na weselu w Kanie Galilejskiej Maryja zauważyła brak wina, od razu zainterweniowała. Nie pytała o zgodę starosty weselnego. Nie rozważała sprawy przez kilka dni, zastanawiąjąc się czy wolno Jej wkraczać w cudze życie. Serce kazało Jej działać. A przecież nie chodziło wcale o jakieś wielkie sprawy! To była tylko kwestia braku wina na wieśniaczym weselu w marnej mieścinie na zadupiu! Ktoś, stojąc z boku, mógłby wzruszyć ramionami i uznać, że szkoda zachodu. A dla Niej była to kwestia ludzkiego nieszczęścia, smutku, który miałby przyćmić radość zaślubin. Tak mało… Tak wiele dla kogoś, kto kocha. 

I to jest miara miłości dla każdego, kto ma Piotrowe serce…

Dlaczego przytaczam te dwie sceny ewangeliczne, tę z rozmową Zmartwychwstałego z upadłym uczniem i tę z Maryją zatroskaną o brak wina w Kanie? Bo nieustannie od lat, mimo własnych ucieczek i potęgi własnych słabości, mimo zniechęcenia i egoizmu, mimo poczucia odrzucenia i bycia wykorzystanym – są one dla mnie wyznacznikiem sensu własnej egzystencji.

I, nie da się ukryć, piszę to zdecydowanie wbrew sobie.

I tak ma być.

Człowiek może dać upust temu, co uzna za swoją naturę. W przypadku św. Piotra było to tchórzostwo, popędliwość, troska o samego siebie, tendencja do myślenia czysto po ludzku, jakiś rodzaj wyrachowania i skłonność do wewnętrznej ucieczki wobec niepowodzeń. Mógł sobie Piotr powiedzieć – Będę żył w zgodzie z tym, co mnie stanowi. Poddam się temu. Będę tchórzem i egotykiem. Ale miłość Chrystusa nakazała mu – bardziej niż do swej natury – przylgnąć do Jezusowego wybrania. Powołanie, “nieodwołalny dar łaski” stał się ważniejszy, aniżeli to, co wynikało pierwotnie z usposobienia i charakteru Piotra. Nie znaczy to, że jego wady zniknęły. Wiemy z historii, że tak się nie stało. Ale Pan rzadko kiedy chciał, żeby święci byli od razu bezgrzeszni. On zwykle – jak powiedział św. Faustynie – nagradza, “nie za pomyślny wynik, ale za cierpliwość i trud” (Dz 86).

Z owej więc miłości, z owego wezwania wynika, że nawet wędrówka  ciemną doliną, w totalnym mroku i niepewności, pośród lęków i obaw, w świadomości bycia zdradzonym i odrzuconym, w smutku i bólu – może być przestrzenią “głoszenia nauki w porę i nie w porę”. Choć tak trudno zdobyć się na przyjęcie tej prostej prawdy.

A głoszenie to jest tym bardziej istotne, gdyż:

… przyjdzie czas, kiedy ludzie nie zechcą przyjąć zdrowej nauki, ale według własnych upodobań dobiorą sobie nauczycieli, spragnieni tego, co miłe dla ucha, nie będą słuchać prawdy, a zwrócą się do baśni. A ty trzeźwo patrz na wszystko, znoś trudy, wykonuj zadanie głosiciela ewangelii, służbie swojej całkowicie się oddaj.

2 Tm 2,3-5

Będę więc szedł ciemną doliną, z której wyjścia – póki co – nie widać. A jeśli ktoś chce mi towarzyszyć i popatrzeć moimi oczami (nie, nie powiem żebym widział doskonale, wszak pryzmat samego siebie i doświadczenie samotności zamazują obraz – choć może wyostrzają?) to zapraszam.

Idąc ciemną doliną (1)

Tyle już napisano o “ciemnej dolinie”, że aż głupio pisać coś jeszcze. Ale każdy z nią mierzy się jak umie, jak mu jego własny duchowy krwioobieg podpowiada. Ja – chcę próbować się mierzyć z tym mrokiem, jednocześnie starając się o nim (a jeszcze bardziej przez jego pryzmat) pisać. Łatwiej mi pisać, aniżeli mówić, nie tylko dlatego, że refleksja pisemna umożliwia weryfikację słów i myśli. Opowiadać można komuś, kogo się widzi, ja zaś, od ponad dwóch lat przebywam – w jakimś stopniu z wyboru, a w jakimś z konieczności – na swoistej pustyni. A na pustyni, zgodnie z nazwą, jest pusto… 

Więc- będę pisał w tę (mimo wszystko, pozorną) pustkę.

Trud z tym związany odnajduję na kilku płaszczyznach. Chyba pierwsza z nich wiąże się z pokusą niewiary w to, że takie pisanie może być komukolwiek potrzebne. Jest ona wzmocniona doświadczeniem odrzucenia i podeptania własnej posługi Słowa przez tych, których niegdyś owym ziarnem karmiłem. Każdy, kto wchodzi w perspektywę głoszenia, musi liczyć się z tym, że doświadczy odrzucenia. Nie każdy jednak ma na tyle grubą skórę, aby to łatwo przyjąć… A przecież – choć głosimy nie swoje – służąc Słowu przepuszczamy je przez własne spojrzenie, doświadczenie, czy rozumienie, skoro Pan nas do tego zaprosił. Inaczej akcenty rozstawiał w swoim nauczaniu św. Piotr, a inaczej św. Paweł, a jedno i drugie było potrzebne ich Mistrzowi. W moim głoszeniu zawsze ważna była perspektywa egzystencji, a w niej realnej biedy konkretnego człowieka. Ważne było poszukiwanie lekarstwa na tę biedę (wynikającą ze domu, z różnorakich uwarunkowań, ze środowiska, czy wręcz z przeróżnych schorzeń). Gdy jednak nakarmiony tym ziarnem człowiek jakoś z owej biedy wyszedł, często “odwróciwszy się” deptał ziarno i tego, kto je rzucał… 

Pisanie jest jednocześnie odsłonięciem się, ale w równym – a może większym – stopniu, jest ukryciem. Chowam się więc nieco za słowami, frazami, zdaniami. Za ich giętkością, a zarazem pewną sztywnością zmuszająca do porządkowania wspomnień i przeżyć, tego, co cieszy, ale jeszcze bardziej tego co płynie ze zranienia i upokorzenia. 

Niewątpliwie pisanie jest też pewną prowokacją, wymierzoną – świadomie i nieświadomie – w hipotetycznego czytelnika. Stąd też mój wielki opór wewnętrzny, aby kogokolwiek wpuszczać w zakamarki ciemnej doliny, jaką idę. W końcu to moja ciemna dolina, moje mroki, moje potknięcia o niezauważalne kamienie na drodze, moja niepewność i – wreszcie – mój lęk. Tak. Strach, jak chyba każdy z nas doskonale wie, lubi posługiwać się ciemnością, wyolbrzymiając obawy i podsycają niepewność. A ja jestem tchórzem, nie ma co ukrywać. 

Z drugiej strony, nieustannie (zdecydowanie wbrew sobie) odkrywam pewien Chrystusowy imperatyw, który tak dobitnie wyraził św. Paweł w liście do swego ukochanego ucznia i duchowego syna: 

…głoś naukę, nalegaj – w porę czy nie w porę – przekonuj, karć, napominaj z całą cierpliwością i umiejętnością.

2 Tm 2,2

Ten nakaz, jeśli traktować go najzupełniej serio, zmusza nie tylko do “mówienia o Ewangelii”, ale do traktowania całego swego życia jako przestrzeni dla Słowa. Wszystko co na tej łące życia rośnie, dzieje się, kwitnie lub więdnie, gnije czy wzrasta, jest glebą żyzną lub martwym skalnym podłożem – wszystko jest terenem dla “głoszenia nauki”. Nie znaczy to, że mam do czynienia z idealnym skrawkiem pola, pięknym i nieskalanym. Wręcz przeciwnie. Na szczęście, odkąd Bóg się wcielił i zanurzył w ciemny Jordan naszych świństw, możemy być pewni, że interesuje się On wszystkim w naszym życiu, nie omijając tego, co brudne i wstydliwe. To raczej my, ludzie (zwłaszcza “porządni” i stojący po “właściwej”, lewej lub prawej stronie ideologicznej barykady) mamy faryzejskie tendencje do gorszenia się bliźnim, do szemrania:

Dlaczego wasz Nauczyciel jada z celnikami i grzesznikami?

Mt 9,10

A On ma wręcz upodobanie do takich paradoksów. Może dlatego pierwszym papieżem czyni tchórza o dość ograniczonym spojrzeniu na rzeczywistość (niech św. Piotr wybaczy!).

Skoro więc Pan wzywa do tego, aby “w porę i nie w porę” być tym, kim sam mnie ustanowił (“A nikt sam sobie nie bierze tej godności, lecz tylko ten, kto jest powołany przez Boga jak Aaron”. Hbr 5,4), mimo że z chęcią bym się ukrył przed tym, co z niej wynika – to zobowiązuje…

I skoro owa “godność” trwa mimo wszelkiej niewierności (co jest tak trudne do pojęcia w dobie dzisiejszego idealizmu), bo tylko ten co ją dał, może ją odwołać – to również zobowiązuje… 

I skoro wszystko, co człowieka spotyka (a więc również wędrówka ciemną doliną, i wynikająca z niej “wada spojrzenia”, czy “skrzywienie postawy”) może być potrzebne do bliżej nie znanych bożych planów – to zobowiązuje jeszcze bardziej.

Ale jest jeszcze coś, co nie pozwala oderwać palców od klawiatury i zanurzyć się w kontemplację otaczającego mnie mroku. Ale o tym w następnym wpisie…

O brodzeniu po „Bagnie”

Wyrwij mnie z bagna, abym nie zatonął, wybaw mnie od tych, co mnie nienawidzą, i z wodnej głębiny! 

(Ps 69,15)

Na szczytach tego celebryckiego świata siedzi sobie facet, który przez 50 lat wykorzystywał seksualnie dzieci. 

(Mariusz Zielke, “Bagno”)

Z uwagą obejrzałem reportaż Mariusza Zielke “Bagno” o celebrycie Krzysztofie S., oraz o zmowie milczenia, jaka zapanowała wśród ludzi mediów i artystów, wokół oskarżeń tego muzyka o pedofilię. Osobiście zainteresował mnie wątek wybiórczości z jaką dziennikarze odnoszą się do przypadków pedofilii. To bodajże pierwszy reportaż, który wprost i bez lęku ukazuje pokręconą mentalność “jaśnie oświeconych” publicystów i dziennikarzy. Ktoś wreszcie przyznał, że dla nich wszystkich Kościół i duchowni są chłopcem do bicia, a nawet do czegoś bardziej perwersyjnego – do wyciskania pieniędzy, co jest narzędziem niszczenia pozycji Kościoła i dyskredytowania orędzia, jakie głosi. Jak mówi Mariusz Zielke:

Jak wy wszyscy traktujecie problem seksualnego wykorzystywania dzieci? Czy was ten problem interesuje, czy was interesuje wyłącznie zaoranie Kościoła?

Nikt ze świata mediów głównego nurtu jeszcze nie stawiał tak jasno tej kwestii. Świadczą też o tym inne wypowiedzi, padające w tym filmie, odsłaniające warsztat reporterski takich tuzów dziennikarstwa jak bracia Sekielscy, czy dziennikarze Onetu lub Gazety Wyborczej. Jednocześnie reportaż odsłania też meandry działania mec. Artura Nowaka, prawnika-celebryty, znanego z procesów z Kościołem o odszkodowania za czyny pedofilskie duchownych.

Mariusz Zielke – Tomek (Sekielski), człowiek, który nam wszystkim mówi jaka ważna jest pedofilia w Kościele, gdy ma ofiarę spoza Kościoła, to tej ofierze mówi rób se co chcesz z tym… 

Ofiara pedofila Jarosława B. – Mój sprawca jest bardzo majętnym przedsiębiorcą, Odezwał się do mnie Tomek Sekielski i napisał, że oni już się nie zajmują tą tematyką, i jedynie co mi mogą pomóc, to dać numer telefonu do adwokata – Artura Nowaka. (…) Przyjął od mojego sprawcy 200 tys zł na swoje konto… (…) Trudno mi zrozumieć jak zostałam potraktowana przez człowieka od Sekielskich, przedstawiających go jako eksperta w trudnych kontrowersyjnych ciężkich tematach. A rzeczywistość jest zupełnie inna. Liczy się wywoływanie burzy.

Mariusz Zielke – Artur Nowak dzisiaj jest wypromowanym przez TVN, Onet, Newsweek, Oko Press, Gazetę Wyborczą, Krytykę Polityczną, pewnie parę jeszcze innych mediów, tak zwanych wolnych mediów które się szczycą tą wolnością, One wypromowały człowieka którego nikt nie sprawdził. On reprezentuje ofiary i na tym bardzo dobrze zarabia.Każde oskarżenie Kościoła, każde powództwo w kierunku Kościoła o odszkodowania, to są pieniądze dla Nowaka.

A wisienką na torcie jest wypowiedź samego mecenasa Nowaka:

Kościół będzie jeszcze przez jakiś czas hot tematem i dlatego piszemy.

To splątanie interesów prawników i dziennikarzy podsumowuje redaktor Tomasz Krzyżak z Rzeczpospolitej.

Ja mam takie wrażenie, że tych kwestii, o których pan mówi, czyli pedofilii w innych środowiskach generalnie nie dotykamy i ich nie podejmujemy – z różnych przyczyn. Jak sądzę nie są atrakcyjne tek, jak pedofilia w Kościele. Klasycznym przykładem na to, co pan mówi, jest kolega Szymon Piegza z Onetu, którego on bardzo mocno podszedł sprawą Janusza Szymika, gdzie z diecezją Bielsko – Żywiecką walczą o 3 miliony zł.

Ufam, że Pan Bóg w swojej łaskawości sprawi, że coraz częściej będziemy się dowiadywać o tym, co działo się za kulisami wszystkich afer, które wstrząsały polskim Kościołem w ostatnich czasach. Że się dowiemy czym były w istocie sankcje wymierzone w dziesięciu polskich biskupów, w tym w umierającego wówczas kard. Gulbinowicza. Że się dowiemy czym w istocie była afera wokół działania O. Pawła Malińskiego OP, albo wcześniejsza wybiórczość w ujawnianiu agentury kościelnej (sprawa O. Hejmo). Że się dowiemy coś więcej o motywach działań Kurii Płockiej w stosunku do ks. Zdzisława Witkowskiego, oskarżanego przez oszusta o czyny pedofilskie. 

A co z całym pedofilskim podziemiem? Z pornografią dziecięcą, która nie jest zapewne tak chwytliwym tematem w Polsce jak dowalanie Kościołowi? Co z handlem organami dziecięcymi i w ogóle dziećmi? Żaden Newsweek, czy Onet, ani inne Oko.press jakoś się tym nie interesuje.

I jeszcze jedno – ciekaw jestem reakcji (pewnie ich nie będzie) tych publicystów i hierarchów, którzy z trudem skrywaną satysfakcją dzielili się swymi przemyśleniami po filmach braci Sekielskich, czy kolejnych newsach o księżach pedofilach. Słyszeliśmy już i o tym, że takie filmy winno pokazywać klerykom w seminariach, że przyczyniają się one “do jeszcze dokładniejszego przestrzegania wytycznych dotyczących ochrony dzieci i młodzieży w Kościele”, że hierarchowie są wdzięczni dziennikarzom za owe filmy, czy opisywane sytuacje.

Czekam na coś identycznego w wypadku tego reportażu.

Nie sądzę, bym się doczekał.

* A jednak – właśnie ks. Piotr Studnicki z Biura Delegata KEP ds. Ochrony Dzieci i Młodzieży podziękował za film Mariusza Zielke, stwierdzając jednocześnie, że:

Drodzy dziennikarze, niezależnie od Waszych intencji, dobrze zrobiło Kościołowi, że zajęliście się wykorzystywaniem seksualnym przez niektórych duchownych.

„Dobrze zrobiło”… dobre sobie…

O “jaśnie oświeconych” w czarno-białych habitach…

Chciałbym tu kontynuować myśli zaczęte we wpisie „O naprawiaczach Kościoła”.

Moim marzeniem jest, żeby powstało prawdziwe duszpasterstwo osób LGBT, prowadzone przez formalnych duszpasterzy. (…) Są osoby, które żyją w czystości, ale są też osoby, które chcą żyć z kimś i nie wyobrażają sobie życia w samotności. Owo życie z kimś tworzy przestrzeń także do relacji intymnej, by wyrazić w ten sposób miłość i bliskość – odpowiedzialność za siebie nawzajem. Jeśli duszpasterstwo przyjęłoby formę towarzyszenia, to mogłoby pomóc wielu osobom wzrastać w ich człowieczeństwie i w drodze do Pana Boga, niezależnie od tego, jakich dokonują wyborów.

(O. Andrzej Kuśmierski OP, Magazyn Kontakt, 27 czerwca 2019 r.)

Coraz bardziej skłaniam się do tego, by odchodzić od spowiedzi dzieci, tym bardziej, że w wielowiekowej Tradycji Kościoła brak spowiedzi indywidualnej był czymś naturalnym. Głównym moim argumentem, który trzeba także stosować do dorosłych, jest to, że dzieci nie mają świadomości procesu rozwoju. A spowiedź każdego człowieka powinna być przeżywana właśnie w kontekście procesu rozwoju. Bóg nie patrzy na nas wycinkowo, fragmentarycznie. W rachunku sumienia i spowiedzi widzi nas całościowo. 

(O. Maciej Biskup OP, (Więź, 24 listopada 2022 r.)

Nikt nie ma prawa wykluczać nikogo z Kościoła. (…) Nie trzeba być świętym, żeby iść do nieba. Jezus będzie cierpliwie czekał nawet na ostatnią zbłąkaną owieczkę. I jest gotów czekać tak długo, aż będziemy mieli puste piekło i pełne niebo. (…) obowiązkowa spowiedź przed pierwszą komunią jest wielkim nadużyciem ze strony Kościoła.

( O. Marcin Mogielski OP, tuwrocław.com, 28.03.2023)

Jakiś czas temu trafiłam na mszę odprawianą przez o. Marcina Mogielskiego, który twierdził otwartym tekstem, że nasza (wiernych) obecność na eucharystii jest zupełnie zbyteczna, podobnie jak nasze modlitwy. Przeciwstawił naszą pobożność rodzicom dzieci niepełnosprawnych okupujących wtedy sejm (pisałam o tym na tym blogu). Wygłosił także swoją stałą „dobrą nowinę”, że wszyscy zostaną zbawieni. Jeśli tak, to po co komu wiara i sakramenty, życie duchowe, duchowieństwo i zakony? Jeśli tak, to dlaczego o. Mogielski i jemu podobni wstąpili do zakonu kaznodziejskiego? O. przeor też często porównuje praktykujących katolików do ludzi niewierzących zawsze na korzyść tych drugich. Wniosek podobny – praktyki religijne (jak np uczestnictwo w mszy) są zupełnie zbyteczne – a nawet szkodliwe – skoro bez nich automatycznie zostaje się lepszym człowiekiem. Wszystko to bardzo pięknie, ale niech mi ktoś wytłumaczy dlaczego niewierzący młodzi mężczyźni wstępują do zakonów. Muszę być bardzo złym człowiekiem, bo tylko jedna odpowiedź mi się nasuwa – w poszukiwaniu homoseksualnego raju na ziemi.

(19 marca 2020 r., https://singletonreview.blogspot.com/2020/03/o-zakonie-ojcow-niewierzacych.html)

Pisałam onegdaj o innym skandalu u dominikanów związanego z o. Adamem Wyszyńskim OP. Jego rewelacji GW, ani inne podobne media jakoś nie podchwyciły, gdyż dotyczyły homoseksualizmu w zakonie i dominikańskich duszpasterstwach akademickich. Ojciec Adam, który w bardzo młodym wieku został kierownikiem krakowskiego ośrodka zajmującego się monitorowaniem sekt, stwierdził, że zdecydowana większość spraw tam zgłaszanych dotyczyła właśnie „charyzmatycznych duszpasterzy” pracujących z młodzieżą akademicką. Założył więc każdej z takich gwiazd ( z o. Szustakiem włącznie) personalną teczkę, do której wkładał napływające materiały.

(20 marca 2021 r. https://singletonreview.blogspot.com/2021/03/jeszcze-o-skandalu-sprzed-lat-u.html

Wysłuchałam takiej oto rozmowy na YouTube: Ojciec Marcin Mogielski odchodzi z Kościoła. Walczył z pedofilią. Ksiądz komentuje na kanale Wirtualnej Polski, a komentującym księdzem był ks. prof. Andrzej Kobyliński. W którymś momencie, w reakcji na zacytowanego tweeta Mogielskiego o byciu w domu w kościele luterańskim, ks. Kobyliński przyznał, że dominikanin już od dawna był protestantem w swoich przekonaniach. I tu jest skandal, na który jakoś nikt nie zwrócił uwagi. Natomiast w momencie kiedy zakonnik w czasie mszy w kościele głosi poglądy jawnie protestanckie i nie do pogodzenia z nauką katolicką i robi to regularnie, a przelożony nie reaguje, to jest to po prostu sabotaż. Przeor widocznie podziela poglądy współbrata – protestanta, albo po prostu ma głęboko w pompie, co jego podwładni opowiadają ludziom. To samo dotyczy pozostałych wrocławskich dominikanów. Należałoby więc całe to towarzystwo rozgonić na cztery wiatry i sprowadzić jakichś wierzących zakonników. Jeżeli w zakonie kaznodziejskim już takich nie ma, to należy go rozwiązać, a kościół św. Wojciecha przekazać komuś innemu…

(12 kwietnia 2023 r., https://singletonreview.blogspot.com/2023/04/jeszcze-o-mogielskim-slepych-i-guchych.html

Zastanawialiśmy się też, jaki był powód, że aż do tej pory Zakon nie zdobył się na adekwatne zadośćuczynienie pokrzywdzonym. Bez wątpienia wielką rolę odegrali w tym konkretni ludzie, przede wszystkim przełożeni Pawła M. z o. Maciejem Ziębą OP na czele. Swoje znaczenie miały też: słaba formacja intelektualna i duchowa zakonników oraz rozliczne wady samej wewątrzzakonnej struktury, w której możliwe było wieloletnie funkcjonowanie amatorskiego doradztwa prawnego.

(Raport “Komisji Terlikowskiego”, str. 22; 15 września 2021)

Powyższy zestaw cytatów jest niedoskonałą i wysoce wybiórczą ilustracją degrengolady, jaka zaszła w polskiej prowincji Zakonu Kaznodziejskiego. Niedoskonałą, gdyż nie odkrywa istoty rzeczy, czyli przyczyn owego upadku intelektualnego oraz moralnego tak zasłużonego i wielkiego niegdyś Zakonu, zwłaszcza w Polsce. Wybiórczą, z powodu mojego lenistwa, gdyby bowiem przejrzeć kazania (dostępne przecież gęsto na stronach internetowych, vlogach, Facebookach, SounCloudach, i Pan Bóg raczy wiedzieć gdzie jeszcze – jeśli nie jest to “parcie na szkło”, to już nie wiem czym ono jest…), wywiady, czy inne formy wypowiedzi Czcigodnych Ojców, to zapewne znaleźlibyśmy jeszcze ciekawsze kwiatki.

Może ktoś jednak powinien zadać sobie trochę trudu na ten temat? 

Aha.. Litościwie (dla siebie i moich nielicznych czytelników) darowuję sobie analizowanie kilometrów godzin wypowiedzi o. Adama Szustaka OP, którego gwiazda może nieco przyblakła w ostatnich miesiącach, ale który zapewne nadal może dostarczać interesujących myśli i spostrzeżeń.

Wypowiedzi ojców Biskupa, Kuśmierskiego i Mogielskiego (zwłaszcza po konfesyjnym comingoucie, jakiego dokonał w ostatnią Wielką Sobotę) idealnie wpisują się w liberalno-tęczową narrację tuzów lewicy katolickiej. Wprost kwestionują obowiązujące nauczanie Kościoła, czego przykładem jest demonstrowana wiara w puste piekło, wyrugowanie praktyki spowiedzi dzieci, oraz zgoda na trwanie w grzechu ciężkim. Nauczanie takich treści pod egidą katolickiego zakonu wydaje się nadużyciem, oraz manipulacją doktrynalną. Czy jest ktoś, kto bada takie sprawy? Reaguje? Przeprasza wiernych katolików za to, że są wprowadzani w błąd, co do prawdy głoszonej w Kościele? Cóż, chyba jedynie w przypadku ojca Biskupa mieliśmy do czynienia z reakcją przełożonego, ale stało się to dopiero po licznych sprzeciwach i reakcjach na obecność tego zakonnika na nabożeństwie LGBT, które miało miejsce podczas luterańskiego nabożeństwa. Na wypowiedzi nikt nie reaguje, i zapewne nie ma zamiaru reagować. Co najwyżej można by się spodziewać przeniesienia czcigodnego ojca do jakiegoś klasztoru w Belgii czy Holandii, jak się stało w przypadku o. Pawła Gużyńskiego OP. Tak jakby przełożeni podzielali dominujący trend “jedności w różnorodności”, w myśl którego w jednym Kościele Powszechnym mieści się zarówno Dekalog jak i jego zaprzeczenie – bo inaczej przekładają doktrynę na praktykę duszpasterską katolicy holenderscy, czy niemieccy, a inaczej polscy – dlatego głoszący lewicowe herezje zakonnik lepiej będzie mógł funkcjonować na Zachodzie (choć podobno młodsze pokolenie holenderskich dominikanów jest dość konserwatywne). A sami tyle narzekają na domniemaną praktykę przenoszenia podejrzanych duchownych z placówki na placówkę…

Czy jest komu zatroszczyć się o głoszoną Prawdę? Kto ukarze manipulatorów doktrynalnych?

Przyglądałem się ostatnio pewnej formie duszpasterskiej, jakim jest Dominikańskie Centrum Informacji o Nowych Ruchach Religijnych i Sektach. Komórka ta bowiem, oznajmia na swojej stronie internetowej, że zajmuje się także badaniem manipulacji doktrynalnych! Można by się ucieszyć, gdyby rzeczywiście tak było. Jednak trudno znaleźć na stronie Centrum jakiekolwiek informacje o np. analizie wypowiedzi cytowanych na wstępie ojców… Można natomiast tam przeczytać – prócz dokumentów Kościoła – szereg przestróg przed sektami działającymi w łonie Kościoła. Wszystkie te ostrzeżenia, co ciekawe, odnoszą się nie do przekazywanych treści, ale do przeżyć osób zaangażowanych w grupy czy wspólnoty religijne. Centrum więc nie tyle zajmuje się nauką (co wymaga to porządnych podstaw intelektualnych) i prawdą, ale aspektem psychologicznym poszczególnych osób, oraz (jak sądzę) czymś w rodzaju socjologii religii. Nawiasem mówiąc zastanawia mnie owa metodologia jaką używa w swoich badaniach Dominikańskie Centrum Informacji. Przecież łatwiej byłoby badać wypowiedzi, czy treści, głoszonej w podejrzanych grupach. Zachowania i przeżycia są dość mało ścisłym terenem badań, i nawet terapuetom sprawy te zajmują długie miesiące, bądź lata, a i wtedy może się okazać, że diagnozę należy weryfikować. Centrum jednak jest w nieznacznym stopniu zainteresowane treściami intelektualnymi. Ciekawe, czemu?

Ech, gdyby nawet eksperci Centrum zbadali działalność np. o. Mogielskiego od strony destrukcyjnego wpływu jego kazań na wiernych we Wrocławiu… Może nie doszłoby wówczas do gorszącego spektaklu medialnego pt. konwersja na luteranizm… Rozumiem, że zapewne na biurko nikogo z kierujących Centrum nie trafiło zgłoszenie krzywdy osobistej, wyrządzonej przez słowa (lub zachowania) o. Biskupa, czy o. Mogielskiego. Mam jednak wrażenie graniczące z pewnością, że na biurko o. Prowincjała takie zgłoszenia trafiają. Ale, jak wiemy, najdłuższa droga, to jest ta pomiędzy jednym a drugim biurkiem tej samej instytucji, w tym samym mieście.

Mówimy o tej samej instytucji, gdyż Dominikańskie Centrum Informacji nie jest oddzielnym podmiotem prawnym, gdyż podlega jedynie Polskiej Prowincji OO. Dominikanów, a nie Konferencji Episkopatu. Co więcej – nie jest też instytucją w świetle prawa świeckiego. Wychodzi na to, że jest to jeszcze jeden dominikański pomysł na własną działalność, nazwijmy to “duszpasterską”, a dla kilku ojców miejsce, do którego mogą się “przytulić” nie narażając się na bycie przenoszonym z klasztoru, do klasztoru… Ciekawe, ile osób, opowiadających pracownikom Centrum swoje historie życiowe, uwierzyło, że jest to profesjonalna, specjalistyczna instytucja pomocowa… Cechami takich jest chociażby jawność. Centrum zaś podaje jedynie nazwiska swoich dyrektorów, o. Emila Smolany OP, oraz o. Radosława Brońka OP, i nikogo więcej. Jednocześnie zaś wielokrotnie powołuje się na licznych swoich pracowników, wolontariuszy, a w tym psychologów, socjologów, czy teologów. Tylko nikt ich nie zna. Wydawało mi się, że ośrodki pomocy psychologicznej i terapeutycznej zawsze stawiają na transparentność – znane są osoby tam pracujące, wiadomo też, jakie mają kwalifikacje do pracy, jaką wykonują. 

A pracy Centrum ma mnóstwo, o czym samo informuje:

…konsultacje indywidualne oraz telefoniczne; korespondencja klasyczna i mailowa; stały kontakt z byłymi członkami sekt lub ich rodzinami; współpraca z instytucjami publicznymi (placówki oświatowe, środowiska akademickie); prelekcje, wykłady, warsztaty, udział w sympozjach i konferencjach; spotkania indywidualne ze specjalistami; publikacje.

(Biuletyn Misjologiczno-Religioznawczy (123), str. 154)

Sporo zadań, jak na dwóch zakonników, z których tylko jeden ma doktorat – ale nie z psychologii, lecz z teologii fundamentalnej. Gdyby przyjąć, że Centrum zajmuje się “działalnością badawczą, ekspercką i edukacyjną” w temacie sekt i ruchów religijnych, jedynie w aspekcie teologicznym, to jest zrozumiałe, że winien na jego czele stać teolog. Ale, jak już wspomniałem wyżej, treści intelektualne nikogo w Centrum nie interesują. Inaczej chyba ojcowie musieliby podjąć się analizy wypowiedzi i działań swoich współbraci…

Ale Centrum zajmuje się też (a wychodzi na to, że przede wszystkim) pomocą „osobom i rodzinom dotkniętym destrukcyjną działalnością różnych grup kultowych” poprzez “wsparcie dla osób poszkodowanych przez destrukcyjne grupy, udzielanie informacji, konsultacje teologiczno-duszpasterskie, poradnictwo”. Nie chcę kpić w tym miejscu z poważnych rzeczy, ale kto się tam zajmuje ową działalnością? Kto ma nad nią nadzór? Jakich metod używają pracujący (może wolontariacko, ale zawsze) tam psychologowie i doradcy? Co ukończyli, zważywszy, że same stowarzyszenia psychologiczne mówią o dewaluacji zawodu i zbyt łatwym dostępie do uzyskania certyfikatu? Kto czuwa, aby nie dokonywano tam eksperymentów, choćby takich, jakich używali znani w środowisku katolickiej lewicy pp. Gajdowie, praktykujący niegdyś ustawienia hellingerowskie. Czy osoby odbierają telefony, oraz dyżurujące w Centrum podlegają regularnej superwizji? Z jakimi środkami Centrum współpracuje i skąd bierze fundusze na swoją działalność?

Ktoś powie, że się czepiam. Cóż, używam tylko tych samych metod, charakterystycznych dla środowisk, które dziś krzyczą najgłośniej, także w Kościele. A czynię to, gdyż wiem, że środowiska “ortodoksji radykalnej” (że zacytują dawne określenia Pawła Milcarka) są i będą pod lupą takich samozwańczych inkwizytorów, jak to Centrum, zbudowane na fałszywych założeniach antropologicznych i teologicznych. 

Czy jednak komuś na tyle by zależało na dobru duchowym wiernych (jest coś takiego, choć dziś wydaje się to mało istotne dla pasterzy Kościoła, zwłaszcza w porównaniu do dobra emocjonalnego, o zdrowiu fizycznym nie wspominając) aby o nie rzeczywiście walczyć?

W opracowaniach sygnowanych przez Centrum próżno uświadczyć definicji sekty. O. Dyrektor przyznaje w wywiadach i wystąpieniach, że takiej definicji nie ma (była kiedyś, gdy sektą nazywano w Kościele każdą denominację chrześcijańską, znajdującą się doktrynalnie poza katolicyzmem; po Vaticanum II, w dobie wszechobecnego ekumenizmu, należało zmienić tę definicję), dlatego Centrum używa definicji opisowej. Wychodziłoby na to, że przedmiotem badań tej organizacji są “grupy”, które z jakichś racji zainteresują “badaczy” Centrum. 

Zebrane informacje o danym ruchu (czy zjawisku) są przetwarzane i interpretowane, a następnie udostępniane tym, którzy zgłaszają się po pomoc. Podkreślmy, że ocena stopnia destrukcyjności danego zjawiska czy ruchu pozostaje każdorazowo analizą konkretnego przypadku, w którym istotna jest ocena tego, w jaki sposób (w czym) dana osoba i jej bliscy zostali poszkodowani. W tej ocenie należy wziąć także pod uwagę tzw. „czynniki sytuacyjne” (według określenia amerykańskiego psychologa społecznego Stanleya Milgrama), czyli wpływ sytuacji (okoliczności). Dopiero na końcu tego procesu można pokusić się o to, by ewentualnie zakwalifikować daną grupę jako sektę albo – precyzyjnie mówiąc – przyjąć fakt, iż „w tej konkretnej sytuacji kontaktu z grupą” osoba zgłaszająca się jako poszkodowana rzeczywiście doświadczyła manipulacji i na czym ona polegała. \

(Pojęcie „sekty” z perspektywy Dominikańskiego Centrum Informacji o Nowych Ruchach Religijnych i Sektach. w: Biuletyn misjologiczno-religioznawczy (123), str. 167;)

Skoro ocena stopnia destrukcyjności pozostaje każdorazowo analizą konkretnego przypadku, to pojawiają się określone wątpliwości co do kryteriów stosowanych w ocenie, osób owej oceny dokonujących, podatności na manipulacje i przekłamania. Kto to weryfikuje?

Może jeszcze kiedyś, w czasach, gdy w kilku większych miastach Polski istniały oddziały Centrum Informacji o Sektach, a napływ wyraźnie obcych prądów ideologicznych (Hare Kryszna, New Age) wydawał się jednym z głównych problemów życia katolickiego, owe ośrodki pomocowe miały się czym zajmować. Wydaje się jednak, że szybko okazało się to zbyt małą racją dla istnienia Centrum. Ośrodki pozamykano, pozostawiając jedynie ten w Warszawie, tak się składa że akurat w pobliżu domu rodzinnego ojca dyrektora… 

Gdy zacząłem interesować się tym przedziwnym tworem dominikańskiej kreatywności, nie sądziłem, że może istnieć (i to w tak światłym Zakonie!) tak przedziwna komórka – nie transparentna, nieprofesjonalna, zarządzana jedynie przez charyzmatycznych duchownych, którzy są jej “twarzą”, traktująca przedmiot swych zainteresowań w sposób wybiórczy i uznaniowy. Jeśli sektę można poznać po tym – jak mówił w jednym z wykładów O. Broniek OP – że jej członkowie (a szczególnie liderzy) stosują manipulację, a nauczanie nie jest zgodne z doktryną Kościoła, to nasuwają się poważne wątpliwości, co do istoty formacji, działań oraz idei promowanych przez grupę religijną nazywaną Polską Prowincją Zakonu Kaznodziejskiego, przynajmniej w w niektórych aspektach jej działania…

Żeby nie być gołosłownym, zacytuję fragment dokumentu uznawanego przez władze dominikańskie za ekspercki, czyli Raportu “Komisji Terlikowskiego”. Dotyczy on o. Pawła Malińskiego OP i jego działalności na przełomie tysiącleci we Wrocławiu, ale można podejrzewać, że pokazuje też pewne mechanizmy, które – o czym świadczy zarówno obecna działalność Centrum, jak i obszary w których Centrum zaniechało działalności – trwają do dziś.

Paradoksem całej tej sytuacji było też to, że stosując metody właściwe sekcie – na co wskazywał w tamtym czasie w cytowanym liście OP 27 – sam Paweł M. był we Wrocławiu (a wcześniej w Poznaniu) twórcą i szefem lokalnych ośrodków Dominikańskiego Ośrodka Informacji o Nowych Ruchach Religijnych i Sektach. Jeden ze świadków wspomina, że w tamtym czasie ośrodek wrocławski był „wolną amerykanką” i nikt go nie kontrolował.

(Raport “Komisji Terlikowskiego”, str. 37; 15 września 2021)

Jeśli wówczas nikt nie kontrolował działalności dyrektora Centrum we Wrocławiu, stwarzając mu prywatne poletko duszpasterskich szaleństw, to gdzie jest gwarancja, że obecnie jest inaczej? Świadkowie cytowani w Raporcie stwierdzają, że coś się w tym temacie zmieniło, ale nie ma żadnych dostępnych ku temu materiałów. Zadziwia mnie (choć nie powinno, biorąc pod uwagę medialne układy i przyjaźnie wierchuszki polskich dominikanów), że jeszcze nikt się nie zainteresował organizacją, która – nie będąc parafią, ani rektoratem – od 1995 roku (a w obecnej formie od 2019), zbiera informacje o ludziach, grupach i środowiskach. 

Kto wspiera istnienie takiej komórki?

Ech… pytania i zadziwienia mnożą się jak króliki…

cdn

O oderwaniu “orandi” od “credendi”

Przeczytałem rano twitterowy wpis pewnego świeckiego tradycjonalisty, aktywnie włączającego się w posługę na Mszy św. w dawnym Rycie Rzymskim. Najpierw ucieszyłem się, bo początek zabrzmiał dość optymistycznie, a był on reakcją na jedno zdanie zawarte w świeżo opublikowanym Instrumentum Laboris Synodu o Synodalności. 

Opublikowane dzisiaj Instrumentum laboris #Synod wzruszyło mnie i dało nadzieję, że głos tradycjonalistów Kościele zostanie usłyszany.  „[W]ielość obrządków w jednym Kościele katolickim jest prawdziwym błogosławieństwem, które należy chronić i promować (…)”

Pełny zapis cytowanego fragmentu brzmi tak:

Kościół doświadcza każdego dnia głębokiej jedności w tej samej modlitwie, ale w różnorodności języków i obrządków: jest to podstawowy punkt klucza synodalnego. Z tego punktu widzenia wielość obrządków w jednym Kościele katolickim jest prawdziwym błogosławieństwem, które należy chronić i promować. (Instrumentum Laboris XVI Zgromadzenia Ogólnego Synodu Biskupów, pkt 47. Rzym, 29 maja 2023 roku)

Po chwili zastanowienia jednak wydaje mi się, że tak entuzjastyczna reakcja jest dużo na wyrost i przypomina raczej życzeniowe rozpoznawanie ukrytych treści w dokumentach z Plenum KC w latach słusznie minionych, aniżeli komunikację z pozostającymi między sobą w komunii katolikami, którzy ponoć “pielgrzymują wspólnie” na drodze zbawienia. Słusznie zauważył jeden z twitterowiczów, komentując powyższy wpis, że prędzej będzie to się odnosiło do liturgii amazońskiej, aniżeli do sprawowania dawnego rytu.

Ale nawet, jeśliby był to ukłon w stronę środowisk tradycyjnych w Kościele to wydaje się, że nie zapowiadałby, niestety, nic dobrego. Wręcz utrwalałby nieprawdziwą i szkodliwą wizję, w której można oderwać ryt od depozytu wiary, i traktować go jako coś autonomicznego. A przecież “lex orandi, lex credendi”…

Już teraz, niektóre środowiska tradycyjne, wychodząc z założenia, że lepszy wróbel w garści, próbując balansować na ścieżce przez trzęsawiska ostatnich przepisów zamrażających starą liturgię, zapominają o prawdach wiary, które są nierozdzielne od sposobu celebracji. Jest to szczególnie kuriozalne w diecezjach i wspólnotach, których rządcy nie widzą (bądź nie chcą dojrzeć) zerwania z myślą teologiczną, duszpasterską i liturgiczną poprzednich pokoleń. I w ten sposób “poetyka absurdu” zatacza coraz większe kręgi.

Oto garść przykładów.

W jednej z dużych metropolii celebracje starej Mszy św. odbywają się świątyni będącej normalnie siedzibą dużego duszpasterstwa, prowadzonego przez kapłana wyznającego zdecydowanie lewicowe poglądy, zwolennika Tygodnika Powszechnego, czy środowiska Więzi, a także konsultora różnych episkopalnych gremiów. Ktoś by powiedział – Oto świetlany przykład dialogu i otwarcia! Tak, na pewno piewcy Kościoła Otwartego są ową symbiozą zachwyceni… Wspieranie tradycjonalistów jedynie w aspekcie dawnych celebracji, nie jest niczym nowym, w środowisku kościelnej lewicy. Nie jestem tylko pewien czy równie zachwycony tym byłby św. Józef Sebastian Pelczar, nie mówiąc już o św. Atanazym. 

Celebrujący owe Msze św. tradycyjny duszpasterz, korzystając z gościny zwolennika dialogu, ma zapewne do wyboru – albo zamknąć oczy na “magisterium Gazety Wyborczej”, albo bronić jasno katolickiej prawdy i ortodoksji. Wydaje się, że wybiera to pierwsze, co świadczy zarówno o pewnych problemach na drodze formacji własnej oraz niedouczeniu. Nie da się bowiem pogodzić idei głoszonych na Kongresie Katolików i Katoliczek (choćby były nie wiem jak by były uwodzące emocjonalnie czy intelektualnie) z tradycyjnie pojmowaną nauką Kościoła.  Zresztą – inny kapłan z tego samego tradycyjnego instytutu, jakiś czas temu, został wyproszony z prężnie prowadzonej przez siebie placówki w jednym z miast na wschodzie Polski, właśnie ze względu na swoją nieustępliwość moralną i doktrynalną. Jego kolega zaś, który tak świetne koegzystuje z kościelną lewicą zdobywa coraz to nowe godności kościelne… 

Nie wiem jaką ów kapłan, jego przełożeni i wierni, mają wizję Kościoła, ale wydaje mi się, że idealnie wpisuje się ona w synodalny ciąg pochwały dla różnorodności. Tylko o jaką różnorodność chodzi, i gdzie są jej granice? Przez wieki Kościół praktykował raczej różnorodność duchowości, czy sposobów życia konsekrowanego. Dziś natomiast kościelna różnorodność zaczyna mienić się wszystkimi barwami tęczy… Ponadto sprowadzenie dawnego rytu li tylko do folkloru i skansenu byłoby czymś pożądanym zapewne przez wielu dość wysokich urzędników kościelnych. 

Innym przykładem była słynna sprawa z południa Polski, kiedy to duszpasterz Mszy trydenckiej, nie mogąc dogadać się z pasterzem diecezji, zaczął celebrować dawną liturgię w świątyni luterańskiej. Jestem w stanie zrozumieć desperację owego kapłana, ale znowu pojawia się pytanie o to, czy nie doszło do zerwania lex orandi z tradycyjnym lex credendi. Innymi słowy – jaką wiarę wyznaje ów duszpasterz i czy jest to na pewno wiara katolicka i apostolska? 

Warto może jeszcze wspomnieć o filmie, jaki został jakiś czas temu zrealizowany przez środowiska tradycyjne, a który traktuje o Mszy św. trydenckiej i (trochę) o tradycyjnej pobożności. Słusznie jedna z blogerek zauważyła, że popełnia się tam ten sam błąd, który tak bardzo jest krytykowany wobec środowisk charyzmatycznych. Msza zostaje sprowadzona do roli przeżycia – wzniosłego i pięknego, szlachetnego i dostojnego, ale tylko przeżycia. Jakby prawda o tym, że wiara zasadza się na intelekcie, a nie na emocjach, gdzieś zanikła podczas przygotowywania owego filmu. 

W każdym w opisanych przypadków wydaje się, że odsłania się ten sam problem – sprowadzenia celebracji w dawnym rycie do wymiaru zewnętrznego, a przez to oddziałującego na sferę afektywną. Jest to o tyle zrozumiałe, że wszyscy jesteśmy (że użyję tytułu książki red, Nosowskiego) “dziećmi Soboru”, wszyscy doświadczyliśmy czegoś, co można by zdefiniować jako “ukąszenie modernistyczne”, a w związku z tym w naszym myśleniu nastąpiło oderwanie istotu przedmiotu od jego odbioru. Doświadczenie osobiste stawia się w ten sposób ponad istotą zjawiska, ponad jego naturą, która jest mniej zajmująca i której nie chce się nikomu poznawać. Tej natury, w przypadku Najświętszej Ofiary, nie określa bardziej lub mniej ortodoksyjna homilia, czy rodzaj ornatu celebransa, albo śpiew łaciński wspaniale wyszkolonej scholi, ani tym bardziej osobiste przeżycie wiernego, ale całość „lex orandi”, zawartego w danym rycie. 

A musi być to “lex orandi” istotowe związane z odwieczną wiarą Kościoła. 

Wracając do początku tego wpisu – mam pewne wątpliwości, czy jakikolwiek zapis, poczyniony w najnowszym Dokumencie Roboczym trwającego obecnie Synodu, otworzy drogę do pogodzenia Kościoła z samym sobą. Sam fakt zgody na sprawowanie dawnej Mszy, to zbyt mało. Potrzebna jest zgoda na życie według depozytu wiary, oraz na obronę go za wszelką cenę. Inaczej sprowadzimy najcenniejszy dar, jaki jest nam dany do roli ozdóbki na choince, pięknego obrazka do podziwiania bądź krytykowania.

A gdyby się tak stało, to byłby to wielki krok na drodze do odstępstwa.

« Older posts Newer posts »

© 2025 Światło życia

Theme by Anders NorenUp ↑