W księdze Apokalipsy, na samym początku, czytamy:
Gdy Go zobaczyłem, padłem do Jego stóp jak martwy. On natomiast nałożył na mnie swoją prawą rękę i powiedział: Nie bój się, Ja jestem Pierwszy i Ostatni. (Ap 1,17)
Spotkanie z Bogiem porusza człowieka. Ale każdego? W końcu spotykamy się z Nim nieustannie, ale jakoś nie jesteśmy poruszeni, wręcz przeciwnie – znudzeni, zmęczeni, zniechęceni, zamknięci. Żebyśmy chociaż byli przerażeni! Ale nawet i to nie…
Ale co innego przyciąga moją uwagę w tym fragmencie: “padłem jak martwy” – pisze o sobie Jan. Dlaczego aż tak? Odpowiadając na to pytanie pomińmy wrażliwość “umiłowanego ucznia” a skupmy się na tym porównaniu: “jak martwy”, nekros (νεκρος). W samej Apokalipsie to słowo powraca nie w kontekście wrażliwości i radosnego poruszenia, ale w kontekście autentycznej śmierci – fizycznej lub duchowej:
A do Anioła Kościoła w Sardes napisz: Oto, co mówi Ten, który ma siedem duchów Bożych i siedem gwiazd: Wiem o twoich czynach; masz imię, że żyjesz, ale jesteś umarły. (Ap 3,1)
Ten nekros to ktoś, kto doświadcza duchowej martwoty, mimo pozorów życia. To ktoś, komu wydaje się, że ma tożsamość (imię) istoty żyjącej (jakby widział siebie jako siedzącego przed tronem Pańskim Anioła; “istoty żyjące” to te, o których wspomina Apokalipsa w dalszej swej treści, oraz te, które widzi Ezechiel) ale jest martwy z powodu swych czynów. Może jego mniemanie wynika z pozornej bliskości Pana, ale bliskości udawanej, nie autentycznej, nie przemieniającej.
W dalszej części Listu do Kościoła w Sardes Duch mówi o “tych, co nie splamili swych szat” i będą chodzić “w bieli”. Wynika z tego, że większa część tego Kościoła to nekros, które splamiły swe szaty. Czym? Niewiernością? Nieczystością? Na pewno brakiem czujności, do której dwukrotnie wzywa Pan owego umarłego, jednocześnie zapraszając do wzmocnienia “tego, co pozostało”, czyli albo “tych, co chodzą w bieli”, albo jakieś resztki wiary w nim samym.
Słowo nekros pojawia się jeszcze kilkukrotnie w Ewangeliach, zawsze w kontekście jakiegoś rodzaju śmierci. Jako rzeczownik wyraz ten oznacza wprost zwłoki, jak w przypadku opowieści o wskrzeszeniu młodzieńca z Nain. Tylko św. Łukasz używa tego słowa niejako symbolicznie, wkładając je w usta miłosiernego ojca z przypowieści:
…ten mój syn był martwy, lecz znów ożył, był zgubiony, lecz odnalazł się. I zaczęli się cieszyć. (Łk 15,24)
… ten twój brat był martwy, a znów ożył, był zgubiony, a odnalazł się. (Łk 15,32)
Bóg więc dotyka mojej i twojej martwoty, dotyka nas, jak cuchnących zwłok, dotyka śmierci w nas.
Przychodzimy do niego martwi, albo jak martwi. Przez grzech, jeden z siedmiu głównych, lub przez zwykłą/niezwykłą niewiarę. Przez ześwinienie, jak syn marnotrawny, albo przez zdemonienie, jak chłopiec, którego diabeł wrzucał raz w ogień, raz w wodę, targając nim po skrajnościach (Mk 9,26). Zresztą, czy oba te obrazy nie mówią o podobnej sprawie? Raz chcemy być “istotami żyjącymi”, niemalże aniołami, a raz doznajemy zezwierzęcenia pozwalając, aby targały nami sprzeczne żywioły. To chyba obraz adekwatny do kondycji wielu z nas. Nałogi. Emocje. Lęki. Od świni, do anioła. I wszystko w jednym sercu, rozumie, woli. Przecież to doprowadza nawet nie tyle do zadyszki, co do zawału! Do tragicznego w swym finale migotania przedsionków duszy!
Chciałoby się zawołać za św. Pawłem:
Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli … ? (Rz 7,24)
Może to uczynić jedynie Ten, który był nekros, ale nie z powodu swoich win – a potem stał się zōn (ζων), prawdziwie żyjący! Tylko On może mnie wybawić!
A do Anioła Kościoła w Smyrnie napisz: Oto, co mówi Pierwszy i Ostatni, który był umarły, a ożył. (Ap 2,8)
Byłem umarły, lecz oto żyję na wieki wieków i mam klucze śmierci i Hadesu. (Ap 1,18)
W jaki sposób On to czyni?
Wiemy że słowem, ale także gestem.
Może ktoś powie, że to psychologizowanie, albo doszukiwanie się skojarzeń tam, gdzie ich nie ma, ale zwróćmy uwagę na pełne czułości gesty Jezusa. Przeczytaj raz jeszcze:
Gdy Go zobaczyłem, padłem do Jego stóp jak martwy. On natomiast nałożył na mnie swoją prawą rękę i powiedział: Nie bój się, Ja jestem Pierwszy i Ostatni. (Ap 1,17)
Nałożenie ręki jest terminem technicznym oznaczającym błogosławieństwo i przeznaczenie do jakiegoś dzieła. Ale jest to także bardzo intymny gest, którego Jezus używał wielokrotnie za swych ziemskich dni.
Dotknięcie Pana jest zarazem ustanowieniem do posługi, a jednocześnie dodaniem otuchy, wlaniem męstwa, siły, oddaleniem przerażenia – przecież Pan mówi do Jana: “Nie bój się!”. Jest to gest zaiste ojcowski, bo tylko ojciec może udzielić swemu dziecku siły wynikającej z czystej miłości i akceptacji, a także ustanowić go przez to dojrzałym człowiekiem, nie poszukującym tej siły gdzie indziej. Okazana czysta i autentyczna miłość czyni drugiego człowieka pełnym, uzdrawia, uzdalnia do okazywania innym bezinteresownej miłości i służby.
Chrystus, dotykając ludzi, niczym prawdziwy therapeuón, terapeuta, lekarz, okazuje miłość, współczucie, serdeczną życzliwość. Odkręca wstręt, jaki możemy mieć do siebie nawzajem. Mówi: “Chcę twego oczyszczenia, twej wolności. Chcę być z tobą blisko.”
Ks. Jerzy Szymik zauważa:
Jednym z najczęstszych gestów Jezusa na kartach Ewangelii jest dotykanie ludzi. Uzdrawia ich dotykając ciała, oczu, wkłada palce w uszy, własną śliną dotyka chorego języka, głaszcze dzieci, dotyka sparaliżowanych. Przez fizyczny dotyk leczy niemotę, ślepotę, głuchotę, a zatem pokonuje spowodowane chorobą bariery, by tak rzec, komunikacyjne. Dotykając czule swoje dzieci, wzbudzając ich wiarę, sprawia, że mogą żyć pełnią życia.
Zbliżył się wtedy pewien trędowaty, pokłonił się Mu i prosił: „Panie, jeśli Ty zechcesz, potrafisz mnie oczyścić”. Wyciągnął więc rękę, dotknął go i powiedział: „Chcę, stań się czysty”. I natychmiast jego trąd ustąpił. (Mt 8,2-3)
Wówczas dotknął jej ręki i opuściła ją gorączka; ona natomiast wstała i zaczęła Mu usługiwać. (Mt 8,15)
Gdy to do nich mówił, oto przyszedł pewien przełożony (synagogi) i oddając Mu pokłony powiedział: Moja córka doszła teraz do końca, ale przyjdź, połóż na nią swą rękę, a będzie żyła. (Mt 9,18)
A kiedy przyszedł do domu, niewidomi zbliżyli się do Niego. Jezus im mówi: Wierzycie, że mogę to uczynić? Mówią Mu: Tak, Panie! Wówczas dotknął ich oczu, mówiąc: Niech się wam stanie według waszej wiary. (Mt 9,28-29)
Wówczas Jezus stanął, przywołał ich i powiedział: Co chcecie, abym wam uczynił? A oni: Panie, aby otworzyły się nam oczy! Jezus zaś zlitował się, dotknął ich oczu, a oni natychmiast odzyskali wzrok i poszli za Nim. (Mt 20,32-34)
A On, pełen współczucia, wyciągnął swoją rękę, dotknął go i powiedział: Chcę, bądź oczyszczony! (Mk 1,41)
Jezus zaś natychmiast wyciągnął rękę, uchwycił go i powiedział: O małowierny, dlaczego zwątpiłeś? (Mt 14,31)
Dotknięcie Pana wyrywa ze zwątpienia, z marazmu, z chęci polegania na własnych siłach.
Czyż nie cierpimy przez brak pełnego miłości dotyku w naszym życiu, przeszłości, dzieciństwie, a nawet teraźniejszości? Czyż nie tęsknimy za takim dotknięciem, nałożeniem ręki, które znamionuje czystą miłość i afirmację, a jednocześnie dodaje odwagi i siły? Czy nie pożądamy dotyku drugiego człowieka, jego czułości, przyjęcia, przygarnięcia?
Dlatego przygarniajcie jedni drugich, jak i Chrystus przygarnął was dla chwały Boga. (Rz 15,7)
Gdy zaś Józef obudził się ze snu, zrobił tak, jak mu rozkazał anioł Pana i przygarnął swoją żonę. (Mt 1,24)
Barnaba jednak przygarnął go, zaprowadził do apostołów i opowiedział im, jak w drodze zobaczył Pana i że do niego przemówił, i jak w Damaszku śmiało wypowiadał się w imieniu Jezusa. (Dz 9,27)
Czy dlatego nie potrafimy przygarnąć się nawzajem, bo wciąż przeżywamy ranę z powodu bycia odtrąconymi, nie przyjętymi, zwłaszcza przewz naszych bliskich? – a oni przez swoich bliskich, i tak w pokolenia…
Bóg jest w swojej miłości czuły, cielesny – w wielorakim znaczeniu tego słowa – czego wyraz dał w Eucharystii. Sam mówi o sobie, że jest niczym ptak przygarniający swoje pisklęta pod skrzydła (Łk 13, 34b).
Chciałoby się zawołać – Dzięki Ci, Panie, za Twe Wcielenie! Za to, że nie pozostajesz niedostępnym Logosem na wysokościach, ale przyszedłeś w człowieczym ciele, aby pokazać, że jesteś na wyciągnięcie ręki, bliski, wiedzący, co to czułość i okazywanie troski!
Św. Jan Paweł II powiedział:
Ciało, i tylko ono, zdolne jest uczynić widzialnym to, co niewidzialne: duchowe i Boże.
Używane na określenie dotyku Jezusa w Ewangeliach greckie słowo haptomai (ἅπτομαι) oznacza także pewien rodzaj przywiązania, nie tylko bliskości fizycznej, ale także duchowej. Dotyk Jezusa nie jest zimnym, sztywnym gestem, pełnym hieratyczności, ale realnym przybliżeniem się do konkretnego człowieka. Czy za tym nie tęsknimy?
Już wielokrotnie w tym miejscu zwracałem uwagę na poruszone litością i współczuciem serce Pana. Na wstrząśnięte wnętrze Jezusa stykającego się z nędzą człowieka. Powtarzam tę myśl z uporem, będąc świadomym, jak trudno jest nam za nią pójść, by przylgnąć do tego, kto nas tak miłuje. ALe przecież On nam naprawdę współczuje! Dwukrotnie w liście do Hebrajczyków, św. Paweł wspomina o tym:
Nie mamy bowiem takiego Arcykapłana, który by nie mógł współczuć naszym słabościom, lecz doświadczonego we wszystkim, podobnie jak my, z wyjątkiem grzechu. (Hbr 4,15)
Pismo określa owo współczucie dwoma terminami: sympathēsai (συμπαθησαι) – współczuć, mieć sympatię; oraz metriopathein (μετριοπαθειν) – współczuć (w odpowiedniej mierze), nieść delikatność, zrozumieć.
Chrystus więc nas rozumie, jest w swej litości bardzo delikatny, jest pełen życzliwości do nas. I to wszystko mimo naszych win!
Ktoś powie: “Tak, ale jest On również naszym sędzią. Jest sprawiedliwy”. To prawda. Ale w tej sprawiedliwości jest wyrozumiały, co nie znaczy, że spolegliwy.
Z jakże wielką czułością sądziłeś swych synów, których przodkom dawałeś przysięgi i przymierza, pełne wspaniałych obietnic. (Mdr 12,21)